poniedziałek, 31 marca 2008

Bolaven Plateau- czas na leniuchowanie

28-30.03.2008

Atrakcje Pakse zaliczylysmy w 1 dzien, zatem czas udac sie dalej- tym razem w najblizsza okolice na Bolavean Plateau. Wyruszylysmy w kierunku Paksong, aby podziwaic polozony nieopodal wodosapd Tat Fan. Przejazd jak zwykle lokalnym autobusem, wszak to sama atrakcja (koszt blietu 15.000k/os). Znowu podroz z zielenina, kapusta i innymi towarami. Autobus mial wyruszyc o godzinie 9tej jednak jak to zwykle bywa przy tego typu srodkach transportu nastapily male opoznienia. Ale jak to mowi przewodnik, w Laosie nalezy wyrzucic zegarki:) Jak dobrze, ze nasz popsul sie jeszcze w Chinach:)
Po ok. 1 h czasu kierowca wysadzil nas na drodze, skad juz tylko kilkanascie minut marszu doprowadzilo nas do pieknego wodospadu Tat Fan (wstep 5000k). Tyle tylko, ze sam wodospad nie byl dostepny na wyciagniecie reki. Punkt widokowy usytuowany ok. 300 m od wodospadu nie zadowolil naszych serc. Dlatego tez postanowilysmy przedostac sie blizej. Kreta, stroma sciezka prowadzaca przez gesty las poszlysmy szukac lepszych widokow. Po 20 min marszu udalo nam sie dojsc do szczytu jednego z wodospadow, gdzie urzadzilysmy sobie maly piknik. Tym razem kapiel niestety nie byla mozliwa, gdyz sam wodospad polozony jest w pieknej, acz niedostepnej kotlinie. No coz, moze uda sie nastepnym razem.
Po odwiedzeniu wodospadu sprobowalysmy przedostac sie dalej do Paksong. Kierowca wysadzil nas jednak chyba nie w tym miejscu co trzeba, gdyz na miejscu zastalysmy jedynie kilka zabudowan, piekne wzgorza i nadciagajaca burze. Nocleg w tym miejscu okazal sie niemozliwy, wiec postanowilysmy wrocic do Pakse. Idac wzdluz drogi i machajac lokalnym mieszkancom zlapalysmy powtotnego busa do Pakse. Tym razem jechalysmy z gromadka sprzedawczyn zieleniny- razem z nami na pace autobusu jechalo 16 osob...plus liczne kosze oczywiscie. Wszak bez dodatkowego bagazu to nie zadna podroz autobusem!
Nastepngo dnia postanowilysmy jeszcze raz zaglebic sie w zakatki Bolaven Plateau. Tym razem nasyzm celem byla wioska Tat Lo. Jest ona bardzo polecana w przewodniku Lonely Planet, jednak my nie mozemy zaliczyc jej do spektakularnych atrkacji na trasie naszej podrozy. Dojazd zajal nam ok. 3,5h a na miejscu zastalysmy...no wlasnie. Malutka wioska z wodospadem Tat Hang, trzema guesthousami....i nic poza tym! No moze poza antenami satelitarnymi, ktore umieszczone byly obok kazdego wiejskiego, drewnianego domku. Widok jak w centrum lotow kosmiczbych NASA. A moze to ich druga baza?!?! To juz wiadomo dlaczego nas tu ponioslo...wszak juz pisalysmy, ze niektorzy patrza sie na nas jak na kosmitow:)
Nocleg w przytulnym bungalow (25.000k/pokoj), oczywiscie w otoczeniu przyjaznych pajakow i innych stworzen tego pokroju. Nasze plany na ten dzien pokrzyzowal jednak znowu deszcz. Jak tylko dotarlysmy do bungalow zaczelo padac i grzmiec, wiec nastepne 2 godziny moglysmy poswiecic tylko na siedzenie przed nasza chatka. Tam tez spotkalysmy nasza krajanke Ewe. Oczywiscie najpierw zaczelo sie od rozmowy po angielsku. Wszak podroznik z innym podroznikiem zaczyna konwersacje w tym jezyku. I tak zaczelysmy gadke o tym jak dlugo podrozujemy, jakie kraje odwiedzilysmy i jakie mamy jeszcze plany na najblizsze miesiace. Jakie bylo wzdychanie ehhh, ahhhh jak to pieknie i wspaniale podrozowac. Ile sie natrudzilysmy zeby jak najlepiej wyrazic po angielsku to, czego pragnie nasza dusza. Po 15 min padlo najciekawsze pytanie tej rozmowy: skad jestescie? I tu wszystkie wybuchnelysmy smiechem, bo dopiero wtedy okazalo sie ze jestesmy z tego samego kraju a gadamy sobie po angielsku:) tak to dogaduja sie Polacy na obczyznie:) Jaki ten swiat jest czasami maly i zaskakujacy! Ewa pochodzi z Nysy i podrozuje juz po swiecie 9 miesiecy, wiec wieczor spedzilysmy na wymianie doswiadczen i opowiesciach z drogi.
Co wiecej robilysmy tego dnia? Ano leniuchowalysmy. Wybralysmy sie na maly spacer do wioski, odwiedzilysmy lokalny market, gdzie kuiplysmy banany...bo nic wiecej zjadliwego tam nie sprzedawano, a na koniec zjadlysmy na kolacje smakowita zupke (7.000k) - to chyba stanie sie naszym glownym daniem przez najblizsze dni:) Ale na razie jeszcze nam smakuje. Zawsze to mila odmiana od ryzu.
Nastepnego dnia po krotkiej przechadzce po okolicy ewakulowalysmy sie w trojke z wioski. Autobus do Pakse mial byc o godzinie 13. Dlatego juz o tej godzinie czekalysmy na "lokalnym przystanku", czyli na drodze. Ale nie moze byc tak latwo. 13 minela a autobusu brak. No ale tu znowu sprawdza sie rada, ze zegarki w Laosie to kwestia drugorzedna. Autobus pojawil sie po 14- takie male opoznienie. O dziwo nasze bagaze nie wyladowaly na dachu tylko jechaly z nami. Kur tym razem tez nie bylo, wiec wszelkie ciekawe przygody podczas tej przejazdzki ominely nas(koszt przejazdu z Tat Lo do Pakse 25.000k).
W ramach atrakcji kulinarnych Pakse musimy wspomniec o pysznych pierozkac sprzedawanych na ulicy. My skusilysmy sie na dwie wersje- jedna z nadzieniem przypominajacym nasze krokiety, a drugie na slodko z wiorkami kokosowymi ( koszt za 1 szt 1000k). Oba smaki wysmienite! Polecamy i w ramach pamiatek zabierzemy te azjatyckie smaki do Polski:)
Tego samego dnia wykupilysmy jeszcze bilety do Vientiane (150.000k), gdyz Pakse i najblize okolice nie pozostawily nam juz zadnych zakatkow do spenetrowania. Podroz autobusem nocnym trwala 10h. To odmiana po dziennych autobusach, jakimi przyszo nam sie ostatnio poruszac. Poza tym autobus, ktorym odbylysmy podroz nalezal do klasy VIP- klimatyzacja,kocyki, poduszeczki, jedzonko na pokladzie i duzo miejsa na nogi. Nie czesto nam sie zdarzaja az takie luksusy...no ale coz, cena tez zupelnie odbiegajaca od tych, z ktorymi ostatnio mialysmy do czynienia. Drahanka niestety nie przespala ani minuty, wiec nastepnym razem stawia na lokalny transport. Tam chociaz zapach smierdzacej kapusty moze ululac do snu kazdego:) Tu takich atrakcji nie bylo....

czwartek, 27 marca 2008

Champasak i zaskakujace spotkanie z... wietnamska wycieczka:)

26-27.03.2008

Don Det opuscilysmy wczesnie rano przedostajac sie najpierw lodka na "staly lad", skad mialysmy autobus do Champasak. Lokalny autobus to otwarta naczepa ciezarowki, gdzie na trzech rownoleglych lawkach podrozuja lokalni pasazerowie wraz z wszelkimi paczkami i ladunkami. My mialysmy okazje jechac z kiszona kapusta, ktorej zapach zapamietamy chyba do konca zycia. Nasze bagaze wyladowaly dla odmiany na dachu. Ale co najwazniejsze dojechaly z nami :) Podroz zajela nam ok. 2h. Po drodze Drahanka nie opuscila sposobnosci by zasmakowac kolejnych lokalnych przysmakow- tym razem podawali pieczone chrabaszcze na patyku. Jak sie to je? Obiera sie owada ze skrzydelek, pancerzyka i glowki i zjada sam korpusik. Moze nie jest to apetyczne, ale w rzeczywistosci smakuje wyborowo. Po powrocie do Polski bedziemy sie stolowac na lakach jedzac insekty i wszelkiego rodzaju chwasty:) To chyba bedzie ekonomiczne zycie- w sam raz dla bezrobotnych :)
Co ciekawe autobus zamiast zawiezc nas bezposrednio do Champasak, jak przypuszczalysmy, wysadzil nas na bezdrozu, skad w olbrzymim upale z wielkimi plecorami na grzbietach wedrowalysmy 5km do nadbrzeza, gdzie dopiero po drugiej stronie rzeki lezy Champasak. Zadne z przejezdzajacych aut, mimo tego ze byly puste, nie zaoferowalo podwiezienia. A szkoda- tak bardzo na to liczylysmy. Tu jest 40 stopni a nasze plecaki jak zwykle bardzo ciezkie. Na prom, ktory zabiera ludzi i auta na druga strone rzeki nie musialysmy czekac zbyt dlugo- koszt przejazdu 5000k/os. Na promie spotkalysmy grupe wietnamskich lekarzy, ktorzy przybyli do Laosu na misje medyczna i urzadzili sobie wlasnie mala wycieczke po Laosie. Widzac nasze ogromne plecaki zaproponowali nam podwiezienie do oddalonego o 6 km Wat Phu Champasak. To bylo niesamowite!!! Po doswiadczeniach w Wietnamie nigdy nie spodziewalaybysmy sie takiej bezinteresownej pomocy ze strony Wietnamczykow. Nie tylko nas podwiezli, ale rowniez oplacili bilety wstepu (30.000k/os), czestowali jedzeniem (korzen na ksztalt bialej rzodkiweki, ale smakujacy zupelnie inaczej, jest bardziej slodki) jak i zaoferowali droge powrotna a wiec transport do Pakse wlacznie z oplaceniem promu. To naprawde niesamowite doswiadczenie. Brakowalo nam takiej ludzkiej zyczliwosci. A do tego wszyscy byli bardzo mili, usmiechali sie na kazdym kroku. Ta pomoc byla dla nas prawdziwym zbawieniem, bo nie chcialysmy zostac dluzej w Champasak a tak zobaczylysmy Wat Phu Champasak i tego samego jeszcze dnia dotarlysmy do Pakse. Co do samego Wat Phu- jest to swiatynia przypominajaca swoim wygladem swiatynie w Angkor, jednak polozona jest zupelnie inaczej. Otoczona jest malowniczymi gorami oraz drzewami lotosu. Wyglada to naprawde bajecznie! Do swiatyni prowadza zniszczone, strome schody, po ktorych obu stronach kwitna biale kwiaty lotosu. Zapach jest niesamowity! Na zwiedzanie poswiecilysmy ok. 40 min- co prawda troche krotko, ale za to udalo nam sie przeciez ewakuowac z Champasak i udac w dalsza podroz.
W Pakse znalazlysmy nocleg bez wiekszych problemow- 35.000k za maly pokoj z towarzyszami- malymi jaszczurkami gekonami:)
Niestety nastepnego dnia mialysmy sie udac na Bolaveau Plateau, ale nasze plany pokrzyzowala pogoda. O dziwo padal deszcz a to przeciez miala byc pora sucha!!! To jakas anomalia pogodowa! W Polsce biale swieta wielkanocne z gora sniegu a tutaj deszcz i pochmurny dzien w samym srodku pory suchej! Ale coz, deszcz widzialysmy ostatnio w Hanoi, wiec to tez jakas odmiana od morderczego upalu. Zostalysmy wiec caly dzien w Pakse, ktore nie dostarcza niestety zbyt wielu atrakcji do zwiedzania. Odpoczywalysmy nad Mekongiem i spacerowalysmy po lokalnym markecie. Takie leniuchowanie i nicnierobienie tez jest jednak czasem potrzebne.

Laos i sielankowe 4 Thousand Islands

24.-26.03.2008

Niestety musialysmy juz opuscic zakurzone Ratanakiri i udac sie w dalsza droge. Tym razem czekal na nas Laos. Jednak zeby sie tam dostac, musialysmy zmieniac srodki transportu az pieciokrotnie. Koszt przejazdu do granicy z Banlung to 12 $, a podroz byla naprawde komfortowa. Najpierw jechalysmy w malym busiku-vanie z grupka miejscowych kambodzanskich "gwiazdeczek". Kazda wystrojona w sztuczna bizuterie: zloto, srebro i brylanty. Wszystko z innego kompletu. Czy wygladaly pieknie? Chyba im sie tylko tak wydawalo. A moze tu panuje taka moda i my sie nie znamy? Ale najlepsze bylo upakowanie calego auta. W vanie, ktory teoretycznie miesci 8 miejscowek podrozowalo razem z kierowca 14 osob...naturalnie plus bagaze:) To sie nazywa skuteczne pakowanie i doskonala logistyka. Trzeba by to zastosowac w Polsce- ilosc aut na drogach uleglaby znacznemu zmniejszeniu :):)
Po dotarciu do Stung Treng przesiadka na prom, ktory przewiozl nas na drugi brzeg rzeki, skad mialysmy nastepnego busa. Jednak najpierw bylo poltoragodzinne oczekiwanie na Khmera, ktory dotarl do nas z paczka stu jaj:) Jak widac jaja wazninejsze niz grupa 8 zachodnich turystow:) W koncu jaja to obok ryzu ich glowne pozywienie.
Granica kambodzansko-laoska (Dom Kralor/ Voen Kham) nie jest zbyt okazala. To dluga droga ( wciaz w budowie) , na ktorej ustawione sa 2 male budki kontroli paszportowej. Najpierw stajesz w pustkowiu i dostajesz jedna pieczatke kambodzanska, za ktora placisz 1$, a po przejechaniu 200m kolejna budka - tym razem laoska i koszt pieczatki jak zwykle 1$. Tu jednak zaburzyslysmy spokoj i slodki sen straznika, ktory musial wdziac swoj uniform i przedostac sie z hamaka do budki...To sie nazywa ciezkie zycie. Rozumiemy juz dlaczego pieczatka kosztuje az 1$:)
Juz w Losie przesiadka do trzeciego busa (bilet od granicy do Don Det 5$/os). Co wazne bilet nalezy zakupic w Stung Treng bo granica to szczere pole i pustkowie. Ostatnim srodkiem transportu byla mala lodka, ktora zawiozla nas juz bezposrednio na jedna z licznych na Mekongu wysepek- Don Det.
Wyspa ta polaczona jest z kolejna wyspa Don Khon starym mostem kolejowym, za ktorego przekroczenie trzeba zaplacic 9000 kipow. A wlasnie- kolejna zmiana kraju i kolejna waluta. Tym razem bedziemy liczyc w kipach. I znow nauka cen ( 1$= 8500 kip).
Nocleg na wyspie znalazlysmy w jednym z licznych bungalow'ow - cena 20.000k. Oczywiscie bez oswietlenia i z lazienka na zewnatrz. Ale coz- prysznic z pajakami i konikami polnymi to tez atrakcja, ktora nie jest dla nas dostepna w Polsce :) A co do swiatla to moze lepiej ze go nie bylo- przynajmniej nie widzialysmy co pelza po scianach i suficie. A bungalow polozony pieknie- nad sama rzeka.
Nastepnego dnia wynajelysmy rowerki - 10.000k/szt (tym razem sprawne, choc na Dranahnke i jej dlugie nogi nieco przykrotkie) i udalysmy sie na rowerowie zwiedzanie obu polaczonych mostem wysp. Miejscowa atrakcja jest piekny wodospad, polozony w kanionie, skladajacym sie z wielu kaskad. Niestety tym razem kapiel nie byla mozliwa. Co prawda znalazlysmy plaze, jednak nurt w tym miejscu byl zbyt wartki a piasek tak nagrzany, ze nawet nie dalo sie po nim chodzic, a co dopiero na nim lezec. No coz- kolejny upalny dzien z temperatura siegajaca chyba 40 st. Jak my lubimy byc mokre i spocone:) Ale nie pddalysmy sie i pedalowalysmy dalej az dotarlysmy do zatoki, z ktorej wyplywa sie ogladac delfiny. My delfiny ogladalysmy w Kratie, wiec tym razem zrezygnowalysmy z tej atrakcji i zamienilysmy ja na delektowanie sie kapiela i popoludniowym sloncem nad rzeka. Borowka nie pierwszy juz raz podczas tej podrozy miala przejsciowe klopoty z zoladkiem...no coz, azjatyckie jedzonko nie kazdemu sluzy. Teskinimy za schabowym z ziemniorami....ehhhh. Na koniec jeszcze odbylysmy przejazdzke po wiosce na Don Khong, gdzie mialysmy okazje sprawdzic jak spokojnie i sielankowo potrafia zyc ludzie. Tu nie ma pospiechu i zabiegania. Ludzie zyja zgodnie z rytmem natury, pol dnia spedzaja na hamakach ze wzgledu na upal, a pozostala czesc dnia pracuja albo jedza. Wyglada to troche inaczej niz w Europie. A jak wyglada wioska? bardzo podobna do kambodzanskiej- domki drewniane, badz kryte liscmi bananowca i dookola wszechobecne palmy.
Nastepnego dnia ewakuowalysmy sie jednak juz z tej malowniczej wyspy by podazyc dalej na polnoc w kierunku Champasak lokalnym autobusem (45.000k).

Ratanakiri- kraina kurzu i pylu

20.03-23.03.2008

Tym razem zaczelysmy penetrowac okolice polnocno-wschodnioej Kambodzy- prowincja Ratanakiri. Najpierw jednak trzeba bylo sie wydostac z Phnom Penh i dojechac do celu naszej dzisiejszej podrozy, jakim bylo Banlung- stolica Ratanakiri, chyba najbardziej zakurzonego zakatka malowniczej Kambodzy. Transport z Phnom Penh do Ratanakiri zajal nam niestety prawie caly dzien. W Kambodzy nie ma nocnych autobusow, ktore pozwalalyby zaoszczedzic czas, ale z drugiej strony podroz za dnia moze dostarczyc wielu atrakcji w postaci pieknych widokow zza szyb mknacego busika, ktory niczym rozgrzany piekarnik ( upsss...chyba kilmatyzacja nie dziala) mknal po rownej drodze...
Hmmm...tzn rowna droga byla, ale tylko do Stung Treng. Potem odbilismy na droge wiodaca juz bezposrednio do Banlung i wraz z nia zaczely sie atrakcje w stylu "droga 1000 wybojow". Wyboje wybojami, bo to juz przerabialysmy w Wietnamie...ale ten kurz! Coz, wspominalasmy juz o zakurzonej drodze z Dien Bien Phu do Son La w Wietnamie, ale ta niczym nie odbiegala od swojej poprzedniczki. Z cala pewnoscia mozemy stwierdzic, ze Ratanakiki to chyba najbardziej zakurzona czesc Kambodzy a nasze ubrania doczyscimy chyba dopiero jak wrocimy do Polski:)
W Banlung dosyc szybko znalazlysmy nocleg (Tribal Hotel- 5$/pokoj) a to za sprawa przewodnika Mr. Chaang'a, ktory namierzyl nas przy wysiadaniu z autobusu i zaoferowal pomoc za darmo:) Coz za mile zaskoczenie;) Bezinteresowna pomoc nieczesto nam sie zdarza.
W zakatki Ratanakiri postanowilysmy sie zaglebic na 2 kolkach- pierwszego i drugiego dnia na rowerach, a potem przesiadka na motor. W koncu trzeba miec w zyciu jakies urozmaicenie:) Z rowerami (wypozyczenie 1 $/szt/dzien), jak sie okazalo nie bylo jednak tak prosto... Pierwszego dnia Borowka trafila sprzet bez hamulcow. Ale co tam hamulce. Lepsze przygody miala Drahanka:) Najpierw po przejechaniu niespelna 200m zlapala gume...Ups, chyba drogi i ulice Banlung sa naprawde pelne wybojow i niespodzianek, tym bardziej ze conajmniej polowa ulic w tym prowincjonalnym miasteczku to drogi bez asfaltu- ot piach i wertepy. Po zmianie opony dalej w droge...dalej, tzn 100m i tym razem Drahanka rozciachla o rower noge. Jak by tego bylo malo po przejechaniu kolejnych 500m spadl lancuch:) No coz, niektorzy mowia do trzech razy sztuka- u nas byly 4 proby i za czwartym razem udalo sie w koncu ruszyc z kopyta:)
Nasz cel na ten dzionek- dwa malownicze wodospady, oddalone od Banlung o ok 10 i 12 km: Katieng Waterfall oraz Kachanh Waterfall. Po drodze mijalysmy male wioski i zagubione wsrod drzew bananowych zagrody. Podstawowa roznica miedzy tymi wioskami, a wioskami jakie zwiedzalysmy na rowerach kilka dni wczesniej wokol Kratie to taka, ze te sa 10 razy bardziej zakurzone. Pora sucha przypomina o sobie z cala stanowczoscia i my po przejechaniu 10 km wygladalysmy nie lepiej niz cala okolica- kurz byl wszedzie- na naszych wlosach, ubraniach i nawet pod ubraniami:) Zaczelysmy sie ladnie komponowac z okolica a kolorem skory przypominac chyba Aborygenow:) Taka nowa opalenizna :):) Niestey nietrwala , bo po dotarciu do pierwszego z wodospadow ( Katieng Waterfall) skorzystalysmy ze znakomitej sposobnosci kapieli wsrod szumu wody:) Katieng Waterfall mimo pory suchej zachwycil nas swoim pieknem i malownicza okolica. Kaskady wody splywaly wprost do malego jeziorka, ktore az zachecalo by sie w nim wykapac. Zatem nie zwlekajac zbyt dlugo zazylysmy orzeziwiajacej kapieli polaczonej razem z prysznicem pod wodami wodospadu:) Na upalne dni polecamy kazdemu- w ramach srodkow zastepczych mozna wykorzystac fontanne:):) Sa bardziej dostepne w miescie:)
Oczywiscie nie bylysmy jedynymi osobami, ktore postanowily zazyc kapieli pod strugami wodospadu. Lokalni turysci tez pluskali sie w wodzie, jednak co zadziwiajace wskakiwali tam w calych ubraniach: w bluzkach, dzinsach a nawet w kapeluszach! To taki kambodzanski zwyczaj. Nie uwidzisz lokalnego bez odzienia w wodzie- chodzi o to zeby cale ubranie bylo mokre. My postanowilysmy jednak pranie zrobic osobno:)
Drugi wodospad, Kachanah Waterfall, tez byl pieknie polozony i otoczony jeziorkiem, w ktorym mozna poplywac. Co prawda byl chyba mniej malowniczy od pierwszego, ale nie mialo to wiekszego znaczenia jesli czlowiek szuka kazdej sposobnosci ochlody przed morderczym sloncem i kurzem. Potem juz tylko powrot do wiecznie zakurzonego miasta- tym razem juz bez zadnych specjalnych przeszkod:) Na koniec dnia mialysmy za to jeszcze jedna atrakcje- trafilysmy do lokalnego sklepu z plytami karaoke- taki Empik Megastore w baraku z desek:) Jak jestesmy w poludniowo wschodniej Azji to trzeba sie wczuc w klimaty i zapoznac blizej z lokalna muzyka. Pierwsze doswiadczenia zebralysmy juz podrozujac autobusami- zarowno w Wietnamie jak i w Kambodzy kierowca w autobusie niemal zawsze wlacza plyty z miejscowymi plytami karaoke:) Niektore utwory znamy juz prawie na pamiec, ale w celu lepszego utrwalenia materialu trzeba bylo nabyc jakies pomoce edukacyjne- przebieralysmy zatem na stojakach, sprawdzalysmy kolejne plyty...i w koncu jest! Jest upragniona piosenka, ktora leci w kazdym autobusie! Jak wrocimy do Polski nagramy wlasna wersje i rozeslemy demo do kazdej wytworni- sukces i kariera gwarantowane:):) Udane zakupy poprawily nam humory nie pustoszac za bardzo naszych kieszeni- 1 plyta to koszt 1500r.
Nastepnego dnia rowniez penetrowalysmy okolice na dwoch kolkach. Drahanka znowu dostala rower ze spadajacym lancuchem. Borowka model bez hamulcow zamienila na model bez przerzutek. Tzn przerzutki byly, ale nie dzialaly:) Na takim sprzecie dojechalysmy do trzeciego w poblizach Banlung wodospadu- Cha Ong Waterfall. W LP opisywany jest on jako najladniejszy z 3 wodospadow, jednak na nas nie zrobil az tak oszalamiajacego wrazenia. Dlatego tez szybko zmienilysmy kierunek i udalysmy sie nad pobliskie jezioro- Boeng Yeak Laom Lake. Tam spotkala nas kolejna atrakcja pod postacia lokalnych grajkow, ktorzy rozlozyli sie nieopodal nas na trawie i swietowali niedziele. Drahanka dolaczyla do wspolnego biesiadowania i juz po chwili bratala sie z miejscowym folklorem, pobierajac przy okazji prywatnych lekcji gry na zakupionym w Siem Reap instrumencie- trou. Nabyte umiejetnosci w sam raz przydadza sie do przygotowania plyty karaoke z naszym udzialem:) Niestety dzien sie konczyl, rowery musialysmy oddac i wspolne biesiadowanie nie trwalo zbyt dlugo. Po powrocie do miasta spotkalysmy znow przewodnika Mr. Chaag'a, z ktorym umowilysmy sie na nastepny dzien na motorowa wyprawe. Taki maly prezent z okazji Wielkanocy:)
Na koniec dnia zostalo jeszcze malowanie jajek - w koncu sobota wielkanocna i jajka malowane musialy byc:) Czlowiek musi sobie radzic w kazdych warunkach i dlatego pisanki byly wykonane tylko za pomoca dlugopisu ale efekt byl olsniewajacy.
Niedziele Wielkanocna zaczelysmy od smakowitego sniadanka. Jajka byly jednak jajkami " z niespodzianka"- zawieraly gotowane pisklaki. Cala anatomia na wierzchu. Takie 2 w 1. Tylko tym razem zamiast zabawki zylki, flaczkii inne czesci malego pisklaczka. Mniami....tylko ze nie przeszlo nam to przez gardla. Pieknie malowane pisanki poszly tym razem do kosza. Zostaly nam lokalne slodkosci- ryz z kokosem i ryzowe galaretki. Wszystko przyprawiane bananami. Ach jak my tesknimy za polskimi ciastami! Moze ktos na ochotnika wysle nam jakas mala paczke?
Po takim pysznym sniadaniku czas na wyprawe dnia. 2 motory przygotowane a my zwarte i gotowe ruszylysmy na kolejne spotkanie z przygoda. A przygoda to byla wielka. Zakrapiana pylem, kurzem i brudem wszelakiej masci. Zostalysmy prawdziwymi smoluchami:) Pytacie jak wygladalysmy po zejsciu z motorku po godzinnej przejazdzce szutrowa droga z liczbnymi wybojami?!? Otoz nie bylo widac prawdziwego koloru naszych cial ani naszych ubran:) Jesli myslalysmy ze po przejazdzce rowerwoej jestesmy zakurzone to bylysmy w bledzie- teraz wygladalysmy juz jak rodowite Murzynki:) Dopranie ciuchow na koniec dnia zajelo nam 2 godziny. To chyba dowod na to, ze faktycznie bylysmy brudne:) Ale co tam. Smoluchami zawsze fajnie byc:) Pozdrowienia dla psa Smolucha:) Przeciez mozna zazyc jak zwykle kapieli w rzece i tak tez zrobilysmy. Wczesniej jednak wynajelysmy lodke (koszt 15 $) i wraz z naszym przewodnikiem pomknelysmy do Chunchiet Village. Tam zwiedzalysmy miejscowy cmentarz lokalnej mniejszosci ludu Tampun. Cmentarz polozony jest w dzungli, zarosniety drzewami i innymi zaroslami a groby skladaja sie z dwoch rzezb: kobiety i mezczyzny, drzewa bananowca oraz dachu-baldachimu. Co ciekawe groby nie sa remontowane ani odnawiane jesli ulegna zniszczeniu- wszystko ma pierwotny kszalt i pozostawione jest naturze. To naprawde magiczne miejsce. Potem w drodze do kolejnych wiosek wyladowalysmy na malej wyspie na srodku rzeki, gdzie zazywalysmy kapieli w chlodnej wodzie. Lany poniedzialek mial byc dopiero jutro ale u nas byl dzien wczesniej:) Mr. Chaag skutecznie wpakowal Drahanke kilka razy pod wode, a wiec lany poniedzialek zaliczony:):) Na koniec wizyta w Lao i Chinese Village. Potem powrot naszymi kochanymi motorkami przez zakurzone wertepy- nasze ciala i ubrania juz nie mogly wygladac lepiej:) Wzorki z kurzu we wszystkie strony- niestety wszystkie w kolorze miedziano-rudym... Na koniec tego ekscytujacego dnia zasmakowalysmy lokalnego rarytasu- koktajlu kokosowego zmiksowanego z lodem. Pychotka:) Tak zakonczylysmy niedziele wielkanocna. Nie byla podobna do tradycyjnych swiat, ale my ja spedzilysmy naprawde znakomicie i polecamy kazdemu takie przejazdzki na motorkach. Nawet za koszt prania potem ubran przez 2 godziny:)

środa, 19 marca 2008

Sihanoukville - kambodzanski plazowy raj:)

17.03-18.03.2008
Poniewaz musialysmy zalatwic wize, wrocilysmy do Phnom Penh. Taka ciekawostka z naszego powrotu ...po drodze mielismy male opoznienie, bo nasz autobus stal niemal godzine w polu z powodu zawalenia sie mostu.. tak tak.. most, ktorym mielysmy przekroczyc rzeke zawalil sie:):) No coz.. tu wszystko jest mozliwe:) Oczywiscie nie bylo zadnego objazdu.. wszyscy stali w korku i czekali az koparki zasypia troche rzeki, a inne maszyny uloza metalowe poklady.. i po godzienie droga byla przejezdna:):):) My wykorzystalysmy ten czas na robienie zdjec samochodow przeworzacych ludzi. Musielibyscie zobaczyc ile ludzi wejdzie na jednego pick up. Mysle, ze w Polsce byloby to niemozliwe:):) Oni naprawde moga zostac mistrzami logistyki. Pytanie tylko jak ci ludzie sie tam czuja, siedzac jeden na drugim. Czy sardynki w puszce czuja sie lepiej?? chyba tak!! One przynajmniej maja chlodniej:):)
Ale wracajac do wizy. Zalatwienie wizy nie jest trudnym zadaniem. Wystarczylo udac sie do ambasady Laosu, wypelnic dwa formularze, zaplacic 25$ i nastepnego dnia mozna odbierac wize i udawac sie do Laosu. Spodziwalysmy sie, ze wiza bedzie dostepna za 3 dni (bo taki jest standardowy czas na jej wyrobienie), wiec wymyslilysmy ze pojedziemy poleniuchowac na kambodzanskie wybrzeze. Zaskoczylo nas, ze bedzie dostepna nastepnego dnia, ale juz postanowilysmy nie zmieniac planow. Wykupilysmy bilet na poludnie, bo rano musialysmy odwiedzic ambasade, a potem nadac paczke do Polski z malymi pamiatkami. Poczta w Kambodzy na pewno nie dziala tak jak DHL czy tez nawet kochana Poczta Polska:) Ubawil nas fakt, ze paczka nadana droga morska idzie do Europy, w tym Polski 5 miesiecy:):) Pyatnie tylko w jakim stanie dojdzie i czy wogole dojdzie:):):)Musielibyscie tez zobaczyc w jaki sposob panie pakuja przesylki:) Ubaw po pachy:):) Przezycie godne polecenia:) Zawodowymi pakowaczami to one nie zostana:) Nie bylo wyboru, wybralysmy transport lotniczy, choc nieco bardziej kosztowny (18$/kg), ale dzieki temu paczka dojdzie za jakis miesiac:)
Ale wracajac do naszych pieknych plaz:) Do Sihanoukville dostalsymy sie autobusem lini Phnom Penh Sorya Transport (4,5$). Droga bardzo przyjemna, trzeba przyznac, ze jej stan nas zaskoczyl. To chyba najlepsza droga w Kambodzy, bardzo rowna z poboczem. Wow... robi wrazenie:)
Do Sihanoukwille dojechalsymy wieczorem, ale nie bylo problemu ze znalezieniem noclegu. Gdzies w bocznej uliczce znalazlysmy typowy khmerski guesthouse z pokojem za 4 $.
Wieczorkeim poszlysmy na lokalne jedzenie. Ubawil nas fakt, ze dosiadl sie do nas bardzo przyjazny Khmer, ktory caly czas mowil, ze jest szczesciarzem, ze moze z nami rozmawiac i ze na pewno przyniesiemy mu szczescie:) To bylo naprawde sympatyczne, bo bylo tyle szczerosci w jego reakcji:):)
Nastepnego dnia leniuchowalysmy....to sie nazywa prawdziwe plazowanie:):) Udalysmy sie piechotka, na oddalona pol godziny od guesthousu plaze Occheuteal Beach. W jednej czesci jest ona bardzo turystyczna, ale jak sie przejdzie dalej.. pustki, zadnych turystow, zadnych ludzi. Plaza waska, piaszczysta.. a woda... cudowna. Cieplutka, nagrzana sloneczkiem. Cudownie bylo sie w niej moczyc i kapac:):) Widoki wokolo dodawaly smaku celemu dzionkowi. Woda na horyzoncie, gdzies w oddali male wysepki. Pieknie:) Tak leniuchowalsymy caly dzionek. Wieczorkeim pospacerowalsymy na sasiednia plaze -Otres Beach i podziwialysmy zachod slonca na kambodzanskim wybrzezu:):)
Kolacje zjadlymy w przyulicznym barze:) Jakis smieszny makaron z mieskiem i kielkami bambusa (bardzo nam smakowal albo bylysmy tak glode:):), ostatnio wszystko jedzenie nam sie bardzo szybko nudzi:):). A na deser miejscowy przysmak - jakies kawalki ciasta, kulki zalane sose mlekowym. Co ciekawe te kulki to np - zmielone fasola badz groch, ryz bialy na slodko, ryz czarny rowniez na slodko z przyprawamy, do tego kulka o smaku jajka i inne blizej niezidentyfikowane rarytasy. Wyjadajc pewne czesci mozna powiedziec, ze jest to nawet smaczne:) - 2000KHR). Polecamy:)
Nastepnego dnia niestety musialysmy opuscic Sihanoukville i uddac sie do Phnom Penh, gdzie w ambasadzie czekala na nas gotowa wiza do Laosu (przejazd do Phnom Penh - 4.5$).
Kolejne wiesci z polnocnej Kambodzy -Ratanakiri!!

Kratie.. delfiny sa wsrod nas:):)

14.03-15.03.2008
Droga do Kratie byla stosunkowo dluga.. zreszta co sie dziwic, jest to odlegly zakatek Kambodzy. Wyruszylysmy z Siem Reap o 6tej rano. Do Kompong Cham dojechaysmy o 12:30 i wydawalo nam sie ze bedziemy musialy tu przenocowac, bo nie bedzie zadnych autobusow do Kratie. Ale jakims sposobem sie udalo. To prawda, ze na poczatek jeden tuk-tukowiec nas oszukal, bo mial nas podwiezc do dworca, gdzie staja autobusy i zazyczyl sobie za to 2000KHR. Jak sie okazalo dworzec byl 400m dalej i bylo go widac z miejsca, gdzie wsiadalsymy do tuk-tuk'a. No coz, tym razem im sie udalo...moze dlatego, ze bardzo zalezalo nam na tym, aby jeszcze tego samego dnia wydostac sie z tej miejscowosci. Autobus do Kratie byl 13:15, a wiec zdazylysmy idealnie (cena 6$). Do Kratie dojechalysmy okolo 17tej. Super pora, bo dokladnie w momencie gdy nad rzeka Mekong zachodzilo slonce. Przepiekny widok:)
W autobusie poznalysmy miejscowych chlopakow, ktorzy prowadza hotel w Kratie. Zaproponowali nam nocleg w nim, nawet poszlysmy zobaczyc, ale jak sie okazalo ceny mieli stosunkowo wygorowane. My znalazlysmy nocleg przy glownym markecie w miescie w You Hong Guesthouse (4$za pokoj). Wieczorkiem poszlysmy jeszcze na lokalne jedzonko (tym razem smazony ryz - 5000KHR/porcja), a potem odpoczywalsymy siedzac nad brzegiem Mekongu. Tu poznalysmy prawdziwego Khmera o imieniu Sambath. Bardzo mily mlody chlopak, ktory towarzyszyl nam caly wieczor.. i kolejny wieczor tez, bo chyba Drahanka mu sie spodobala:):):)
Kolejny dzien w Kratie, to jeden z najpiekniejszych dni podczas naszego wyjazdu. Rano wypozyczylsymy rowery (1$ za dzien) i ruszylysmy w kierunku wioski Kampi, gdzie mozna wynajac lodke i plywajac po rzece Mekong podziwiac zagrozony gatunek slodkowodnych delfinow. Sama droga do Kampi zrobila na nas przeogromne wrazenie. Choc jechalo sie droga krajowa NH7, nie czulo sie tego ruchu. Droga byla bardzo waska, asfaltowa, ale samochodow tu niewiele. Czasem tylko przejezdzaly wielkie pick up'y naladowane pudelkami badz ludzmi we wszystkie strony. Khmerowie moga zostac mistrzami logistyki:)Po obu stronach drogi przepiekne domki na palach, wokolo ludzie lezacy na hamakach, badz w izbach, czy tez dzieciaczki biegajace po podworkach. Co ciekawe poczulysmy tu ogromna sympatie lokalnych ludzi. Niemal kazdy do nas krzyczal "hallo" badz machal, wszyscy sie usmiechali jakby pierwszy raz widzieli turystow. Dzieci byly uradowane jak im sie robilo zdjecia:), a jeszcze bardziej cieszyly sie z cukierkow, ktore od nas dostawaly:):) Naprawde zaskoczyla nas goscina i przychylnosc tych ludzi.. chyba pierwszy raz odczulysmy az taka sympatie od lokalnych ludzi. I to nie trwalo tylko godzine, ale caly dzien mialysmy dokladnie takie same odczucia - radosci z obcowania z nimi:):):)
Po 15 km pedalowania na naszych super szybkich rowerkach (damki bez hamulcow:):) dotarlysmy do wioski Kampi. Poniewaz jednak ogladanie delfinow robi najwieksze wrazenie okolo 16tej, postanowilysmy poleniuchowac przez dwie godziny, a potem udac sie na rejs po rzecz Mekong:) I leniuchowalysmy w pieknym miejscu. Otoz w wiosce Kampi stworzone jest na rzece cosik na ksztalt domkow na palach, krytych liscmi bananowca, gdzie lokalni ludzie przychodza odpoczywac, kapiac sie w rzece i lezac na hamakach pod dachem tychze domkow:) My tez tak lezalysmy. Poniewaz jednak nie mialysmy strojow, pozostalo nam moczenie nog i opryskiwanie sie woda:) A i tak zmoczylysmy sie nawzajem calkowicie. Wiec moze lepiej bylo wskoczyc do tej wody w calym rynsztunku:):)
Okolo 15:30 pojechalsymy ogladac delfiny na rzece Mekong. Wynajelysmy lodke z dwojka innych turystow (koszt 5$/os) i wyruszylymy na godzinny rejs po Mekongu. Widok byl przecudny. Delfiny plywaly wokolo, czasem wynurzaly swe ciala, pletwy na wierzch. Slonce zachodzilo a ich cienie pojawialy nam sie w oddali. To prawda, ze nie widzielismy ich z bardzo bliska, niemniej i tak zapieralo dech w piersiach, ze obcujemy z takimi zwierzetami:):) Rejs trwal godzine i szkoda ze tak szybko sie skonczyl:( Potem siedzialsymy na brzegu i podziwialysmy zachod slonca.. i to byly niezapomnaine chwile:)
Powrot na rowerku do Kratie to juz sama przyjemnosc. Bylo po zachodzie, wiec upal juz nie doskwieral:)
Wieczorkiem wybralysmy sie na kolacje i spacerek po miescie. I tu niespodzianka. Jestesmyy szczesciarami. Akurat dzisiaj w Kratie rozpoczal sie trzydniowy Festiwal Prowincji. Zeszli sie chyba wszyscy mieszkancy okolicznych wiosek i samego Kratie. To co tam widzialysmy naprawde nas zaskoczylo. Cos na ksztalt naszego odpustu/wesolego misateczka. Wszedzie poustawiane byly sciany z balonami a Khmerzy bawili sie w ich zestrzeliwanie lotkami, do tego liczne gry karciane, liczne kramy z owocami i slodyczami, a na glownym dziedzincu, wielka scena, na ktorej o 22giej rozpoczelo sie przedstawienie:) Cos na ksztalt naszej opery/teatru. Musielibyscie to jednak uslyszec. Spiew?? hmmmm.. tego nie mozna nazwac spiewem.. to raczej wycie do ksiezyca:):) Ale milo bylo to zobaczyc. Stroje bardzo mizerne, jakby z innej epoki, oswietlenie stanowily dwie lampy, kurtyna odslalniania i zaslaniana byla recznie, a na scenie byl tylko jeden wiszacy z sufitu mikrofon (czasem sie zaplatal w rozne kurtyny i nic nie bylo slychac):) Ale ludzie byli zachwyceni, caly czas sie smiali i widac, ze dla nich to olbrzymie wydarzenie. Widownia siedziala na podlodze, na ulicy, ale jak widac u nich jest to praktykowane:):)
My sie bardzo cieszymy, ze moglysmy zobaczyc to przedstawienie i wogole uczestniczyc w tym festiwalu. Dziekujemy za to Sambath'owi, bo on nas tutaj przyprowadzil:) Zreszta towarzyszl nam przez caly wieczor:):)
Kolejnego dnia musialysmy opuscis Kratie i wrocic do Phnom Penh. Okazalo sie ze nie jestesmy w stanie zalatwic wizy na laoskiej granicy wiec konieczny stal sie powrot do stolicy i odwiedzenie lasokiej ambasady. Dlatego tez kolejnego dnia wrocilymy do Phnom Penh (Phnom Penh Sorya Transport - 4.5$/os). Poniewaz zalatwienie wizy to 3 dni czekania postanowilysmy wykorzystac ten czas i udac sie na wybrzeze Kambodzy... czeka nas wiec niezle plazowanie:):)

ANGKOR - cudo na naszej planecie!

12.03-13.03.2008.
Do Siem Reap wyruszylysmy pozno, bo okolo 1szej (cena biletu - 5$). Droga do tego zakatka Kambodzy to cosik nieprawdopodobnego. Po obu stronach najpiekniejsze wioski jakie mozna zobaczyc w Kambodzy, takie dziewicze, nieskazone turystyka i zmodernizowana cywilizacja. Oczywiscie wszechobecne plamy, domki na palach i dzieciaczki biegajace po poboczach.
Do Siem Reap dojechalsymy pozno. Bylo juz ciemno, a dworzec jest oddalony o okolo 5 km od centrum. Dlatego tez wzielysmy tuk tuk i pojechalsymy za 0.5$ do turystycznego zaplecza Angkor'u, jakim jest centrum Siem Reap. Drahanka pamietala swoj gusethouse, w ktorym nocowala dwa lata temu, wiec udalysmy sie wlasnie do niego. I udalo sie. Pokoje w Mommy Gusethouse byly wolne, a cena dostepna (5$ za pokoj). Na koniec dnia zamowilsymy sobie na rano kierowce tuk-tuk'a, bo jutro czeka nas piekny dzien. Zwiedzanie Angkoru:)
Poniewaz postanowilysmy zobaczyc glowna swiatynie Angkor Wat o wschodzie slonca nastepnego dnia wstalysmy o 4.30:) Nie ma jak wakacje i wstawanie w poludnie... juz nawet nie pamietamy, ze tak mozna:) Coraz czesciej wstajemy przed pianiem koguta:) A moze tak jest.. nie pracujesz.. to wstajesz jeszcze wczesniej:):)
Tuk-tuk zjawil sie o piatej. Wokolo ciemnosc i glusza:) Najpierw pojechalismy po bilety. Angkor jest bardzo turystycznym miejscem wiec sama infrastruktura jest na bardzo wysokim poziomie. Chocby kasy biletowe. Robia ci tam zdjecie i dostajesz oficjalny bilet ze zdjeciem (wstep drogi - 20$ za dzien). Ale na pewno warto i kazde pieniadze sa tego warte, aby tu zawitac. Tu po prostu trzeba przyjechac:)
Gdy dotarlysmy do Angkor Wat bylo jeszcze ciemno. Usadowilysmy sie nad jeziorem, wraz z cala rzesza innych turystow i czekalysmy na wschodzace slonce. Wodok byl nieziemski. Slonce pojawilo sie tuz za 5cioma wiezami glownej swiatyni Angkoru. To niepowatrzalna chwila, ktora zostanie w nas na zawsze:) Potem ogladalysmy wnetrze swiatyni przechadzajac sie kamiennymi korytarzami:) Super.
Kolejna swiatynia to Bayon - swiatynia z 216 twarzami Awalokiteswary. Chodzac po swiatyni ma sie uczucie, ze caly czas ktosik cie obserwuje. Super. Twarze sa ogromne, skierowane we wszystkich kierunkach. Oszalamiajace uczucie... dookola wielkie usmiechniete twarzy, sprawiajace, ze czlowiek czuje sie taki malutki:) Niestety nawet zdjecia nie sa w stanie tego oddac..
Kolejne swiatynie na naszej drodze to Preah Khan, Preah Neak Pean, Ta Som i na koniec nasza ulubiona swiatynia Ta Prohm. Swiatynia ta znana jest z olbrzymich konarow drzew sralao wrosnietych w sciany swiatyni. Niesamowite widoki, konary olbrzymie... WOW...takich widokow nie mozna zobaczyc w Europie. Chcialoby sie tu zostac:)
Po wyjsciu z tej swiatyni Drahanka nie mogla sie powstrzymac aby nie kupic pamiatki.. cosik o czym bardzo marzyla, a wiec o Trou.. to kambodzanski instrument strunowy. Jest ogromny, ale gra pieknie:) I kupila.. cala szczesliwa opuscila Ta Prohm:):) Pytanie tylko jak to przewiezc do Polski:):):) Moze ma ktos jakis patent na to.. wozic przez 4 miesiace to sie racej nie da:)
Ostatnia swiatynia byla Banteay Kdei. Mala urocza swiatynia z duzo iloscia tworzacych mistyczny klimat kamieni, porozrzucanych wszedzie.
Okolo 16tej wrocilysmy tuk tuk'iem do Siem Reap (koszt tuk tuk za caly dzien 13$, przy czym zrobilismy duze kolko zwiedzania i zaczelismy o wschodzie, standardowo cena wynosi 10$).
Po powrocie do miasta lezalysmy w parku na trawie, delektujac sie zapachem kwiatow lotosu i zajadalysmy sie kukurydza (1500KHR/szt). Wieczorkiem jedzonko w przyulicznym barze (jakis ryz z mieskiem - 4000KHR/porcja), a potem odpoczynek po tak niesamowitym dniu.
Nastepnego dnia mialymy jechac do Battambang, ale w ostatniej chwili postanowilysmy zmienic plan i udac sie na polnoc Kambodzy. Wykupilysmy wiec za posrednictwem Mommy Gusethouse bilet do Kompong Cham, skad udamy sie do Kratie (cena 5$).
To tyle z opowiesci z najpieknejszych azjatyckich swiatyn.

Nowy Kraj, nowe przygody:):) Kambodza i Phnom Penh wita!

10-13.03.2008
Z Sajgonu wyjechalysmy wczesnie rano autobusem lini An Phu Travel. Niby bilety byly najtansze (10$ za przejazd z Ho Chi Minh do Phnom Penh), ale jak sie potem okazalo wiadomo dlaczego. No wiec wyjechalysmy rano okolo 8mej. Podroz do granicznej miejscowosci nie zajela zbyt duzo czasu, ale co sie po drodze okazalo... Poniewaz plan zakladal zalatwienie wizy na granicy, myslalysmy, ze normalna procedura bedzie, ze kazdy zalatwia wize samemu. Ale nie... Jak sie okazalo opiekun autobusu zbieral pieniadze i sam szedl je zalatwiac, z ta tylko roznica, ze bral duza prowizje za wypelnienie dwoch swistkow. Nie spodobalo nam sie to, zwlaszcza, ze aby nas zniechecic podkreslal, ze autobus nie bedzie czekal przy granicy az same sobie zalatwimy wizy. Tym sposobem niemal wymuszal aby kazdy pasazer ulegl presji i zaplacil 5$ za zalatwienie wizy. Ale co zrobily Polki?! Nie ugiely sie, ale postanowily zalatwic wize same. To prawda, ze potem czekala nas polgodzinna przechadzka do miejsca postoju autobusu, ale to nie byl problem. Samo zalatwienie wizy na granicy to formalnosc. Wypelnia sie dwa formularze, placi 20$ i zbiera pieczatki. Ot cala filozofia, a do tego fajnie przezycie. Zawsze lepiej cosik zalatwic samemu:):)i tak tez zrobilysmy. Opiekun nas nie polubil, ale my bylysmy z siebie dumne:) Tak wiec nauczka dla innych podrozujacych. Przed kupieniem biletu na autobus przekraczajacy granice nalezy sprawdzic ile firma transportowa bierze sobie za wyrobienie wizy na granicy:):)
Granice przekroczylysmy w miejscowosci Moc Bai/Bavet. Potem jeszcze dwie godzinki jazdy od granicy, o dziwo cala droga byla asfaltowa, a nie jak od granicy z Tajlandia, gdzie 5 godzin jedzie sie po drodze szutrowej z ogromnymi muldami (to dopiero byly cwiczenia dla posladkow:). A tu obylo sie spokojnie, nasze posladki cale, a my zadowolone zawitalysmy do Phnom Penh - Stolicy Krolestwa Kambodzy.:)
Kambodza przywitala nas niemilosiernym upalem. Jak tylko wysiadlsymy z autobusu, skwar z nieba niemal nas powalil, slonce swiecilo, a my po sekundzie bylysmy mokre. Tu nie trzeba chodzic pod przysznic, jestesmy mokre caly czas. Pot i mokre ubranie to stan permanentny:) Wiec zapraszamy bywalcow sauny:):) Tu mozna miec saune za darmo, 24 godziny na dobe:):):)
Sama Kambodza to calkowicie inny krajobraz niz Wietnam. Zancznie bardziej sucha, wszystkie domki na palach, kryte liscmi bambusa czy bananowca, badz tez drewniane. Do tego wszystkie domki otoczone sa palmami i to tworzy niesamowity klimat i krajobraz. Zreszta trzeba przyznac ze palmy sa charakterystycznym znakiem dla Kambodzy. Sa wszedzie i wygladaja nieziemsko:):) Poza tym inna roslinnosc wegetuje z powodu goraca. Ziemia czesto jest brunatna badz jaskrawo brazowa. Nam sie tu bardzo podoba, a Drahanka twierdzi, ze to najpiekniejszy kraj pod wzgledem uroku wiosek i pol. Taki bardzo odlegly od naszej cywilizacji:)
Jezeli ktosik ma ochote pomieszkac w domku na palach, gdzie jest tylko jedna izba wraz z mata na podlodze i moskitiera:) Zapraszamy!:):)
Phnom Penh jest ogromnym miastem, o czym przekonalysmy sie szukajac noclegu. Dworzec autobusowy zlokalizowany jest w centrum tuz przy markecie Psar Thmei, skad na wszytkie strony rozchodzi sie niezliczona ilosc ulic. Na szczescie Phnom Penh ma swietne rozwiazanie na ta platanine ulic. Nie ma nazw ulic, ale sa numery. Na mapach i w przewodnikach sa ulice z numerami i uwierzcie... to sie sprawdza. Faktycznie nie ma najmniejszego problemu aby sie tu odnalezc. Jest to dla nas szokiem po takich przezyciach jak w Wietnamie, gdzie w Hanoi czy Sajgonie czlowiek gubil sie po pieciu minutach:):)A tu nie. Masz mape, to nie zabladzisz:) I to nam sie podoba:)
Po poltorej godzinie poszukiwania znalazlysmy nocleg w dzielnicy, a moze nawet ulicy, ktora swoim wygladem przypomina China Town. Smiesznie, bo jest to ulica z wieloma gusethouse'ami i cala infrastruktura dla turystow. Przy czym co ciekawe, wyglada jak slamsy:) To ulica No93 w Phnom Penh. Kazdy musi tu zawitac, bo jest to niesamowity widok:) Ulica polozona jest nad jeziorem , wiec widok tez jest przyjemny, a niemal z kazdego hotelu mozna wyjsc na taras z widokiem na ten zarosniety zbiornik:):) Nocleg znalazlysmy w Lake Side Guesthouse (4$/pokoj).
Co ciekawe przybywajac do Kambodzy musimy zmienic nawyki. Do tej pory nasza codzienna waluta byl dong. Teraz staje sie dolar badz lokala waluta riel. I co?? Znow trzeba sie nauczyc kalkulowac ceny, oceniac czy nas oszukuja, czy sprzedaja za drogo:) Smieszne bylo to ze na poczatku wszystko przeliczalysmy na dongi. Nie na PLn czy $, ale na walute wietnamska:) Jak to po miesiacu czlowiek sie przyzwyczaja nawet do innej waluty:):)Teraz poslugujemy sie riel'em(1$=4000riel). ...po kilku dniach nabralysmy juz wprawy:)
Pierwszego dnia nie udalo nam sie juz zobaczyc wiele. Z lokalnej kuchni wyprobowalysmy ciekawego przysmaku. Poszlysmy do przyulicznej restauracji, gdzie podali nam garnek na palniku i wszytkie skladniki osobno. Nie wiedzialsmy co z tym zrobic, zaczelysmy probowac na sucho, ale potem przemila pani pokazala, ze cala zielenine, a wiec chwasty z ogrodka, nalezy wrzucic do tego wywaru:). Niby miala to byc zupa z kaczki, ale czy tak smakowala:) no nie wiemy:) Byla calkiem niezla...choc jedzenie goracej zupy przy takim upale czasem powala:):)
Nastepnego dnia rozpoczelysmy zwiedzanie Phnom Penh. Ale juz od rana upal nas powalil i nie mialysmy sily na wielkie wyczyny. Zaczelysmy zwiedzanie od Wat Phnom(wstep 1$), potem w parku zajadalysmy sie owocem lotosu (wyglada ciekawie bo jak makowka, ale taka zielona i duza; ze srodka wydlubuje sie male kulki, ktore sie obiera i wcina; smakuja jak niedojrzale orzechy:), dwie sztuki 2000KHR). Potem ogladalysmy National Museum (wstep 3$). Trzeba przyznac ze to najciekawsze muzeum jakie dotychczas widzialysmy. Zrobilo na nas najwieksze wrazenie, bo bylo tam wiele figur Buddy, Shivy, Vishnu i innych swietych postaci. Super. Naprawde polecamy. Muzeum robi wrazenie:)Wieczorkiem siedzialsymy nad rzeka przy Royal Palace i delektowalysmy sie widokami. Drahanka nawet sprobowala pajaka. Otoz... tuz przy palacu wystawione byly kramy z ichniejszymi smakolykami, a wiec wszelkiego rodzaju smazonymi owadami, chrzaszczami i innymi insektami. W tym rowniez pajakami. Drahanka nie mogla sie powstrzymac i sprobowala kawalek. Smakowal jak chips, bo byl bardzo przyprawiony....nic wielkiego:):) choc w wygladzie nie byl apetyczny:):)
Kolejnego dnia rano zwiedzalysmy Royal Palace. To naprawde przepiekny obiekt. Wstep jest stosunkowo drogi, bo kosztuje 6$, niemniej nie mozna tego przeoczyc bedac w Phnom Penh. Tu miala miejsce koronacja obecnego krola Kambodzy, tu tez sa sale koronacyjne, budynki spotkan, swiatynie. Wszystko pozlacane, swiecace, niesamowicie ogromne. Polecamy. To naprawde mistyczne miejsce.
Tego samego dnia wyruszylysmy dalej w droge. Do Siem Reap skad udalysmy sie na zwiedzanie Angkor'u, najwiekszego zabytku i arcydziela na swiecie:)

niedziela, 16 marca 2008

Sajgon... czy tam faktycznie panuje Sajgon??

9.03.2008
Do Sajgonu (Ho Chi Minh) przybylysmy autobusem wczesnie rano. Znalezienie noclegu o 6tej rano nie bylo najlatwiejsze, ale udalo sie po pol godzinie poszukiwania (10$ za pokoj). Planowalysmy spedzic w tym wielkim miescie tylko jeden dzien, gdyz nastepnego dnia musialysmy wyjechac z Wietnamu. Powod - konczyla nam sie wiza:( a szkoda, bo nie udalo nam sie zobaczyc delty Mekongu:(:(
Ale i tak jeden dzien spedzony w Sajgonie to ciekawe doswiadczenie. Miasto jest ogromne. Oczywiscie wszedzie male uliczki, pelne motocykli i kabli zwisajacych na niebezpiecznie niskiej wysokosci:):):) Czyli widok normalny dla kazdego wiekszego wietnamskiego miasta:):)
W Sajgonie zwiedzilysmy glowne zabytki, a wiec Muzeum Wojny (wstep 15000D) i Reunification Palace (dawny palac prezydencki Poludniowego Wietnamu, ktory obecnie sluzy jako miejsce politycznych spotkan, wstep 15000D).
W ramach doswiadczen kulinarnych trafilysmy do swietnego baru, gdzie oczywiscie nie wiedzac jak sie porozumiec z miejscowymi zamowilysmy to co wszyscy (nie wiedzac co:):):) Ku naszemu zaskoczeniu jedzenie bylo super. Najpierw podano nam ogromna miske z zielenina (byly tam chyba wszytkie dostepne krzaki, chwasty z okolicy.. u nas takie rosna na lace), potem na osobnym talerzu podano warzywa i miesko, a na koniec cosik na ksztalt bardzo, bardzo cienkich nalesnikow (ale w smaku one nalesnikow nie przypominaly, byly cienkie jak bibulka). Zabawa polegala na tym ze wszystko to trzeba bylo zawijac w te pseudonalesniki. Oczywiscie wszyscy na nas patrzyli jak na kosmitki, bo na poczatku nie wiedzialsymy co z tym robic. Cale szczescie mila obsluga uratowala dwie sierotki z Polski i wskazala co nalezy z tym zarelkiem zrobic:) Jedzenie bylo super, chyba najlepsze jakie do tej pory wcinalsymy:):) Polecamy, choc nawet nie wiemy co to bylo i jak sie nazywalo:) Tak to jest w naszym pieknym Wietnamie, zamawiasz cos, ale nawet po zjedzeniu nie wiesz co to bylo:):):)
ps. nie wyrywjcie chwastow w ogrodkach.. zawsze moga sie przydac do nalesnikow:):)
Na koniec naszego pasjonujacego pobytu w Wietnamie zakupilysmy na pamiatke pikne wietnamskie kapelusze "non". Mamy je.. pytanie tylko jak mamy je teraz przetranspotowac do Polski?!?! Moze ma ktosik ochote zabawic sie w kuriera i odebrac je od nas.. a moze zabwaic sie w tragarza?!?! Nam sie taka pomoc na pewno przyda:)
Kolejne wiesci z Kambodzy!

niedziela, 9 marca 2008

Mui Ne - Welcome to "Bahama Beach"

6-8.03.2008
No i mamy nasze oczekiwane Bahama Beach. Juz sama droga byla przepiekna. Najpierw musielismy zjechac z gorek, wiec busik mknal dolinami, stokami gor, skad mozna bylo podziwiac cudowne widoki na wysokie gorki. Potem krajobraz sie zmienil, wjechalismy niemal w pustynne pola, gdzie tylko w niektorych miejscach mozna bylo zobaczyc drobne, wynedzniale zielone drzewka, a ziemia byla koloru brunatnego. Nawet w autobusie czulo sie skwar i niemilosiernie wysoka temperature. Czy to juz pieklo?!?! Przeciez bylysmy grzeczne:) Wyjscie z autobusu za potrzeba to wielki wyczyn, a powrot zywemu to jeszcze wiekszy! Ufff jak goraco.. moze wracamy w gorki?!?!
Do Mui Ne dojechalsymy okolo 11.30. Cala atrakcja polegala teraz w znalezieniu normalnego w naszym rozumieniu noclegu. Niby prawda, ze mialo byc Bahama Beach, ale nie stac nas na kurorty za 30$/os i wiecej. Tu przypominamy sie o mozliwosciach wsparcia nas nie tylko duchem, ale i portfelem:):) Numerem konta chetnie sie podzielimy:)
Koniec koncow musialysmy szukac czegos tanszego. Po 1.5 godzinie chodzenia w skwarze, z wielkimi plecakami znalazlysmy pokoj za 12$. I tu zrobilysmy baze na kolejne 3 dni. Mialo byc dwa, ale nastapilo male obsuniecie. Czy tak nam sie spodobalo??...no powod byl nieco inny:)
Po zrzuceniu plecakow, niezwlocznie udalysmy sie na upragniona plaze. Trzeba dodac, ze to nas ostatni pobyt nad morzem. Gdy pojedziemy do Kambodzy, Laosu i Chin nie bedzie juz takich okazji, wiec postanowilysmy wykorzystac ten czas na leniuchowaniu.
Mui Ne to bardzo turystyczna miejscowosci z trudem znalazlysmy ciche i odosobnione miejsce na plazowanie. Ale morze jak zwylke piekne. Mui Ne to raj dla kitesurfing'owcow, stad takie tlumy turystow. My jednak delektowalysmy sie lezeniem na piasku i snem w cieniu drzewek. Fale i szum morza, jak zwykle urzakajace. Tego samego dnia w ramach porannej rozrywki wykupilysmy sobie na kolejny dzien wycieczke jeep'em po okolicznych atrakcjach (5$/os).
Po co wyspac sie w ramach plazowego odpoczynku. Przeciez mozna wstac o 4tej rano i udac sie jeepem na oddalone 30km od Mui Ne Biale Wydmy, skad mozemy podziwiac wschod slonca. I faktycznie wrazenia byly niesamowite. Wspaniale bylo uczucie, gdy mknelysmy jeepem, a naokolo otaczala nas czern nocy, z radia kierowcy rozprzestrzeniala sie wietnamska muzyka. To uczucie godne polecania:)
I faktycznie, piekny wschod slonca podziwialysmy na Bialych Wydmach. Wokolo bialy piasek usypany w niesamowite ksztalty i my.. odludki z Polski:) Sesja zdjeciowa i kolejna atrakcja. Tym razem Czerwone Wydmy. Jednak zeby sie za bardzo nie nudzic trzeba tam bylo sprobowac czegos innego. Zjazd na sankach po piasku stanie sie niedlugo nowa specjalnoscia Drahanki:) Szczegolnie z glowa w dol.. to dopiero adrenalinka:) Polecamy:) Zabawa na calego.
Kolejny punkt programu to wizyta w wiosce rybackiej, gdzie w zatoce zacumowane byly setki statkow. Widok naprawde oszalamiajacy, a na koniec spacerek po strumieniu Fairy Stream. Potok wije sie w malowniczej dolinie, przypominajacej marsjanskie widoki. Ale w koncu pisalysmy juz kiedys ze zostajemy ufoludkami. Wiec wszystko sie zgadza:) I tak zakonczyla sie nasza wyprawa jeepem. Przyszedl czas na plazowanie.
Caly dzionek spedzilysmy na plazy, Drahanka nawet zanurzyla swe cialo w cieplym morzu, ale ta sol.. bleee....Wolimy basenik na Gliniankach:)
Jak sie potem okazalo calodzienne plazowanie nie bylo dobrym pomyslem. Drahanka dostala bzika (patrz: udaru slonecznego) i kolejny dzien spedzila jak inwalida w lozku, wstajac tylko do toalety. NIE POLECAMY!!!
Borowka, jako milosierna siostra Katarzyna (plus opieka w ramach prezentu z okazji Dnia Kobiet dla Drahanki) stosowala zimne oklady z recznikow i naciarenie balsamem. Zrozumiale by to bylo, gdyby zamiast Drahanki byl maz, ale jego nadal brak:)Ale na kims trzeba trenowac i dochodzic do wprawy:)
Drahanka przezyla i ma sie juz lepiej, czyli Borowka ma rece, ktore lecza... Nowy Kaszpirowski?!?!?
Tym sposobem nasz wyjazd do Sajgonu zostal przesuniety o jeden dzien.Wyjezdzamy nocnym autobusem o 1.30, a wiec Sajgon przywitamy o 6tej rano. (bilet - 4$/os).
Kolejne wiesci z Sajgonu!

Dalat - gory, wodospady i betonowe kuraki:)

3-6.03.2008
Klejne dni spedzilysmy na zwiedzaniu regionu Central Highlands w okolicach miejscowosci Dalat. Samo Dalat jest co prawda turystycznym miastem, ale nie czuje sie natloku turystow, a ludzie sa bardzo przyjazni i pomocni. Miasto polozone jest w gorkach, wiec widoki sa bardzo malownicze i inspirujace. Centrum miasta skupia sie w okolicach jeziora, po ktorym mozna poplywac lodka w ksztalcie labedzia...niemal jak na wesolym miasteczku. Zamiast labedzi my wolalysmy podziwiac drob i betonowe kurczaki, ale o tym dalej...
Pierwszy dzien minal nam na znalezieniu noclegu (6$/pokoj) oraz rozpoznaniu oferty proponowanej przez Easy Rider'ow, a wiec przewodnikow na motorach, ktorzy zabiora cie gdzie tylko chcesz. Ale moze lepiej nie pytac o cene, bo wtedy usmiech znika z twarzy obiezyswiatow...pojawia sie smutek, ze przygoda nas ominie ze wzgledu na koszt (jeden dzien wyprawy z Easy Rider'em kosztuje 20$, ale to wycieczka tylko po okolicy, malo interesujaca; wyprawa dwu badz trzy-dniowa kosztuje 60$/os za dzien, a wiec koszty znacznie wieksze i znacznie przewyzszajace nasz skromny budzet).
PS. Jakby ktos mial ochote nas wspomoc finansowo chetnie podamy numer konta w mailu:):) Za wszelkie wplaty dziekujemy:) Mozecie tez dzwonic na nasze telefony....niestety odkad jestesmy w Wietnamie nie dzialaja, wiec moze lepiej posilkujcie sie mailem:)
Co do naszych odczuc dotyczacyh srodkowego i poludniowego Wietnamu. Ludzie sa tu znacznie milsi, usmiechaja sie, machaja, zaczepiaja, nie sa tak nachalni jak na polnocy i nie ma sie odczucia, ze kazdy chce cie oszukac. Nawet na autobusach sa wypisane ceny przejazdow... WOW.. to dopiero luksus!! Wsiadasz i wiesz za ile jedziesz:) Jako dowod ludzkiej zyczliwosci w tym rejonie mozemy podac przyklad kobiety, ktora prowadzila mala knajpke. Gdy poprosilysmy o herbate, dala ja nam za darmo i absolutnie nie chciala zadnych pieniedzy. To sie nie zdarza na polnocy:( Kolejny przyklad - mily pan motocyklista na dworcu autobusowym, ktory byl nam bardzo pomocny, wskazywal, ktorym autobusem mamy jechac, ile placic. To bylo naprawde mile. Nie mialysmy takich sytuacji wczesniej.
Drugiego dnia, w ramach oznaki samodzielnosci i hartu ducha, zamiast wykupic wycieczke w gorki za 11$ postanowilysmy udac sie tam samodzielnie (i tym sposobem zaoszczedzilysmy 17$, bo za caly dzionek wydalysmy 3$/2os.. jak widac czasem nie warto ulegac biurom podrozy:):) Rano wzielysmy lokalny autobus do Lat Village (7000D/os), skad droga prowadzila juz prosto na szczyt gorek Lang Bian. Nie mialysmy mapy, ani innych drogowskazow, byl busz i krzaki, wiec w ramach przygody raz zabladzilysmy. Ale czy Polki nie dadza rady?? oj nie nie...Za wsparciem lokalnego przewodnika, ktory podazal za nami z grupa koreanskich turystow dotarlysmy na szczyt Lang Bian (2469m), z ktorego roztaczal sie przepiekny widok na najblizsza okolice. Maly odpoczynek na szczycie ...sloneczko swiecilo, wiec wrocily do Dalat jak raczki, ale trzeba sie przyzwyczajac, w koncu za dwa dni jedziemy na plaze:) Tak, tak.. bedzie Bahama Beach i drinki z parasolka:) Wyjazd niskobudzetowy to sciema, caly czas oszczedzalysmy by zaszalec na plazy:)
Tymczasem nadal jestesmy w gorach. To byla pierwsza czesc naszego dzionka. Po powrocie do Dalat z pomoca milego motocyklisty zlapalysmy kolejny lokalny autobus, tym razem do Chicken Village (7000d/os). Huurra.. bedziemy podziwiac jakiegos wielkiego kuraka:) Jedni moga miec pomnik Kopernika tudziez Fredry, inny (patrz Wietnamczycy) pomnik wielkiego kurczaka z betonu. A niech nas ges kopnie, ci to maja pomysly.
Na nas wieksze wrazenie zrobila bardziej sama wioska i ludzie pracujacy na polach, anizeli sam pomnik. Musimy dodac, ze centralny i poludniowy Wietnam to rolnicze rejony i wszedzie rozposcieraja sie pola uprawne (warzywa, zieleniny, owoce).
Kolejnego dnia rowniez zorganizowalysmy sobie wyprawe same. Tym razem do oddalonego o 57km wodospadu Pongour. Wzielsymy dosc drogiego busa z dworca (30000d/os) i juz po godzinie bylysmy w miejscowosci Duc Triang. Niestety zadne autobusy nie dojezdzaja bezposrednio do wodospadu i przed nami byla 7-mio kilometrowa przechadzka wsrod wzgorz, plantacji kawy i bananow. Widoki byly naprawde piekne, szkoda tylko, ze slonce swiecilo tak niemilosiernie. Niesamowity byl zapach kawy unoszacy sie po okolicy. Palona kawa pachnie pieknie, ale kwiaty krzewow kawy powalaja na kolana. A do tego tak pieknie wygladaja!
I tak powalone na kolana przeszlysmy 7 km, dziwne tylko ze pecherze mialysmy na stopach, a nie na kolanach:) Ale coz, z nami wszystko jest mozliwe. Nastepnym razem zapewne beda na lokciach:)
Sam wodospad Pongour okazal sie ciekawym miejscem do zwiedzenia, niestety obecnie w porze suchej ilosc wody splywajaca po skalnej scianie nie byla oszalamiajaca. Choc trzeba przyznac, ze lokalizacja wodospadu i przylegly kanion robily wrazenie. Spedzilsymy tam pol dnia, moczac zmeczone nogi w chlodnej wodzie. Niestety brak strojow kapielowych uniemozliwil nam kapiel w wodach wodospadu.. ale to moze nastapi na ukochanej plazy juz za kilka dni:)
Powrot do Dalat tym razem zlapanym na drodze lokalnym autobusem (10000d/os).
Wyglodniale taka dluga wyprawa udalysmy sie na poszukiwanie kolacji. Lokalna kuchnia rowniez tym razem nas nie rozczarowala. Zjadlysmy w czyms co przypomina lokalny bar (takie bary sa w calym Wietnamie, siedzi sie na plastikowych malych siodelkach, jak dla dzieci, na stole cerata i czasem chlewik, a pani podaje na talerz jedzonka swoimi lapkami:) Oczywiscie najwieksza atrakcja jest dogadanie sie co zamowic. Nie ma szans, aby ktos mowil po angielsku. Dlatego po kazdym zamowieniu chwile napiecia i pytania.. co tym razem pojawi sie na talerzu:) Czy bedzie sie ruszac?? Achhh, uwielbiamy ten dreszczyk emocji:) Tym razem zamowilsymy cosik, co jedli inni lokalni glodomorzy. I wybor byl trafiony, za 30000d najadlysmy sie obie ze smakiem.
Miesko, zupa pho, warzywa, zielenina i ryz. To standarwowy zestaw wietnamskiej kuchni:)
Nastepnego dnia wyjechalysmy na wybrzeze...Nie obylo sie oczywiscie bez przygod. Najpierw wstalysmy o 4 rano, aby na 5-ta zdazyc na dworzec autobusowy oddalony o okolo 40 min marszu od naszego hotelu. I dotarlysmy... umeczone wielkimi plecakami i wchodzeniem pod gore, ale dalysmy rade. Co z tego skoro nastepny myk przed nami.Obiecany autobus do Phan Thiet przyjechal, ale cena wskazana przez kierowce (100000D) dwukrotnie przewyzszala cene standardowa na tej trasie. Wiec mimo, ze juz siedzialysmy w autobusie, ze plecaki zadomowily sie z kurami, nastapila ewakuacja w trybie natychmiastowym. Postanowilysmy pojechac turystycznym busem bezosrednio do Mui Ne, za 96 000D. A zatem plecaki ponownie na grzbiety i 40 min spacerku do miasta. Tym razem w druga strone. Ale my lubimy spacerowac:)
Tylko tyle, ze bez plecakow na naszych pieknych barkach.
Jak sie potem okazalo Sinh Cafe, oferujace przejazdy do Mui Ne, nie mialo juz wolnych miejsc, wiec postanowislymy podzielic trase na kilka odcinkow i popodrozowac lokalnymi autobusami (aby cosik sie dzialo:). Ale jakims sposobem na dworcu dorwal nas mezczyzna ktory wskazal, ze jedzie do Mui Ne i moze nas wziac za 90000D/os. No dobra, niech i tak bedzie, w koncu Bahama Beach czeka:)
Kolejne opowiesci z Mui Ne.

wtorek, 4 marca 2008

Hoi An - miasto dla artystycznej duszy

1.03.2008 - 2.03.2008
Hoi An powitalo nas cudowna pogoda. Jak nam juz brakowalo sloneczka i ciepla:) Ciepla niby mieli dostarczyc wietnamscy mezczyzni, ale tylko Drahanka znalazla meza i doznala tych blogich chwil. Tymczasem Borowka usychala i zamarzala. Czy to Syberia?!?!
Hoi An to bardzo turystyczne miasteczko, z dobrze rozwinieta baza noclegowa i gastronomiczna. Turysta to tutaj nie przypadek, nikt nie patrzy sie na ciebie jak na kosmite, a na ulicach widujesz wielu "Bialych". Mimo calego swojego uroku dla nas to misato wydalo sie troche za bardzo zatloczone przez turystow. Ale od poczatku.
Po szybkim znalezniu noclegu (6$ za pokoj Mai Chau Hotel) udalysmy sie na starowke, gdzie mieszcza sie wszystkie zabytki i atrakcje. Nie moglo sie oczywiscie obyc bez lokalnego targu, ale do takich widokow powoli sie przyzwyczajamy, choc fajnie jest poprzygladac sie babcinkom w wietnamskich kapeluszach siedzacym na ziemi i sprzedajacym zielenine. A te kapelusze najfajniejsze:) Sprawimy sobie takie i po powrocie do Polski nie sciagniemy ich z glowek:) Nawet na rozmowach o prace:)
Hoi An.. artystyczne miasteczko z niska zabudowa i licznymi starymi kamiennicami i pagodami. Uliczki waskie, dostepne tylko dla pieszych, rowerow i wszechobecnych motorow. Zwiedzilsymy tylko kilka atrakcji, poniewaz bilety do zwiedzania udostepnione turystom obejmuja zestaw 5 atrakcji, wybieranych sposrod 5 kategorii. Wybiera sie jedna atrakcje z kazdej kategori, tak wiec nie mozna zobaczyc 3 pagod, czy dwoch swiatyn. Naszym zdaniem ten system nie do konca sie sprawdza, bo nie ma swobodnego wyboru co sie chce ogladac, a cena za jeden bilet 75000d jest stosunkowo wygorowana i nie mozna sobie pozwolic na zakup np 3 szt.
Pierwszego dnia popoludniu postanowilysmy zaznac kolejnych atrakcji, poczawaszy od jazdy lokalnym autobusem, a skonczywszy na zwiedzaniu Marble Mountains (10 km na poludnie od Dannang). Autobus nie dostarczyl zadnych zaskakujach atrakcji (znow leciutko przeplacilysmy, ale tym razem mniej, bo sprytnie wypytalysmy w biurze podrozy o jego cene - tym razem 15000D).
Gory Marmurowe (wstep 15000D) to kilka wystajacyh marmurowych skal, ktore kryja w sobie male jaskinie i swiatynie na ich stokach. Zwiedzilysmy je stosunkowo szybko, bo gdy ze szczytu jednej z nich ujrzalymy widok morza, nasze nozki nie mogly ustac w miejscu. Pragnely popluskac sie w wodzie i dlatego potuptaly szybciutko w strone plazy. Morze bylo poprostu cudowne, Plaza pusta, fale wysokie, szum morza, a na horyzoncie zachod slonca. Co za romantyczna atmosfera:) Szkoda, ze meza obok brak:) Hai.. gdzie jestes?!?!:):)
Sesja zdjeciowa na plazy, w lodkach (o ksztacie polowki owocu kokosa), ale niestety uciecha nie trwala dlugo. Zaczelo sie robic ciemno i trzeba bylo wracac do miasta:( Zaplanowalysmy powrot tradycyjna droga, czyli lokalnym busem, ale gdy spacerowalysmy wzdluz szosy, zatrzymal sie jakis Wietnamczyk w busie i zaproponowal podwiezienie. Oczywiscie chcial kaske za to, ale nie zrobil na nas wielkiego biznesu, bo dalysmy mu tylko 10000d, a wiec normalna oplate za transport z kurami:)
Nastepnego dnia wykupilysmy wycieczke do My Son (cena: 5$/os z lunchem na lodzi). My Son to siedziba dawnych wladcow Champy. Niestety nie mozna sie tam dostac samemu, wiec wbilysmy sie w grupe tysiaca turystow, zadnych zwiedzania:) Wietnamczycy wynosza My Son na piedestal i porownuja do Angkor Wat. Niestety dla nas porownanie to wypada blado:(. Choc fajnie jest zobaczyc ruiny swiatyn i siedzib dawnych ludow, ktorzy obecnie mieszkaja na poludniu Wietnamu w delcie Mekongu. Choc My Son nie powala to na pewno warto je zobaczyc przy okazji wizyty w Hoi An.
Do Hoi An wrocilysmy lodka, na ktorej zaserwowali nam maly lunch. Milo bylo plynac glowna rzeka w centralnym Wietnamie wsrod otaczajacyh pol arbuzowych:) Niestety nie jest to jeszcze pora zbioru, wiec nie udalo nam sie skosztowac arbuzow prosto z pola:( Popoludniu poszukiwanie pamiatek po malutkich straganach i sklepikach umiejscowionych w waskich uliczkach Starowki, a potem odpoczynek nad rzeka na laweczce wcinajac pyszne miejscowe owoce (jedne z nich to nieznane dla nas kulki wygladajace jak male jezyki, z wystajacymy kikutkami. Je sie tylko srodek, ale smakuja wysmienicie, nazwy jeszcze nie odkrylysmy:); tak dla orientacji kilogram owocow kosztuje okolo 10 000-20000D).
O 18tej wyruszalysmy z Hoi An nocnym autobusem do Da Lat, wiec pozegnanie z miastem, przepakowanie plecakow i dalej w droge.
Wykupilysmy najtansze bilety (220000d/os), a wiec w autobusie z siedzeniami, a nie sleepery, jak kazdy normalny turysta. Liczylysmy na wolne miejsca i mozliwosc rozlozenia sie na dwoch siedzeniach. Niestety autobus byl prawie pelny, ale Borowka zadzialala. Dorwala jedyne wolne dwa siedzenia. Jaka byla zazdrosc innych pasazerow. Ale coz...kto pierwszy ten lepszy.
Tym sposobem podroz do Nha Trang, gdzie mialysmy przesiadke uplynela nam na smacznym snie:) O 5tej, tuz przed wschodem slonca wjechalismy do Nha Trang, gdzie zaskoczyl nas widok tysiaca Wietnamczykow uprawiajacyh jogging, gimnastyke, badz jakies inne wygibasy na ulicach o 5tej rano. W Polsce o tej porze wszyscy smacznie spia:)
Nha Trang to oaza plazowa dla turystow. Wiekszosc ludzi kojarzy Wietnam wlasnie przez to miejsce. To takie Bahama Beach w Azji. Trzeba przyznac, ze plaza jest cudowna i zagospodarowanie terenu wokolo rowniez. Nawet wielkie hotele tuz nad morzem jakos nie raza i ladnie komponuja sie z calosia krajobrazu. Udalo nam sie spedzic ponad 1.5 godziny na plazy, bo oczekiwalysmy na kolejny autobus do Da Lat (0 7.45). Tym sposobem mialysmy mozliwosc zobaczyc wschod slonca w tym pieknym miejscu. Na szczescie takie widoki sa za darmo i nie trzeba przeplacac, a tylko sie nimi delektowac. Do tego ogromne fale, takich chyba jeszcze nie widzialysmy. Rozbijaly sie o podloze wydajac w tym momencie olbrzymi huk. To bylo naprawde super przezycie. Niestety poltorej godziny szybko minelo i trzeba bylo wsiadac do autobusu. Do Da Lat jechalysmy 5 godzin. Autobus byl niemal pusty (rezerwacja w Sinh Cafe), wiec moglysmy wybierac w miejscach.
Do Da Lat dojechalysmy o 1-szej, ale to juz w kolejnym poscie.
Do nastepnego!

17 godzin w wietnamskim pociagu na drewnianych lawkach!!

29.02.2008 - 01.03.2008
Nastepny etap naszej podrozy zakladal wydostanie sie z Hoa Binh i podazanie na poludnie Wietnamu. Zwleklysmy sie z lozka o 4:00, zeby zdazyc na poranny autobus do Thanh Hoa. Oczywscie na dworcu robilysmy za atrakcje. Nikt nie mowi po angielsku, ale kazdy chce rozmawiac. Co ciekawe Drahanka spotkala Wietnamczyka niemal jej wzrostu. WOW. To sie niemal nie zdarza:):) nie potrafil powiedziec ani slowa po angielsku, ale ze pasujemy do siebie to tak:) Wiec jak widac komunikacja jest mozliwa nawet w kazdych warunkach:)
O 5:30 wsiadlsymy do autobusu. O dziwo tym razem nasze bagaze wyladowaly razem z nami w srodku. Co za ulga, tym razem moze nie przybiora ksztaltow balwanka:) Droga do Thanh Hoa (50000d/os) minela nam w miare szybko. Tym razem nie bylo dziur na drogach, nie bylo arbuzow, ale w autobusie panowal mroz:) Atmosfere podgrzalo dwoch oszustow karcianych, ktorzy wsiedli do naszego wesolego busika, wykiwali kilku biednych dziadkow (ale nam szkoda bylo szczegolnie jednego - takiego staruszka ze slicznym babcinym beretem z antenka) i znikneli tak szybko, jak sie pojawili. Dla nas byl to szok, ze mozna uwierzyc w takie zagrywki, ale jak widac Wietnamczycy sa bardzo ufni. Dodatkowo w naszym autobusie co chwila pojawialy sie nowe towary, od kabli, po slome i tysiace innych rzeczy. Trzeba dodac, ze w Wietnamie lokalne autobusy sluza obok przewozenia ludzi rowniez jako transport towarowy. Wszystko podrozuje z nami:):)
W Thanh Hoa nikt nie mowil po angielsku, ale jakims sposobem udalo nam sie dojsc, ze zjazd na poludnieWietnamu mozliwy jest tylko pociagiem. Czemu nie, taka opcja nam sie podoba. Tym bardziej ze mialo to byc 17 godzin w hard seat'erze, czyli na drewnianych, twardych lawkach. Jak sie okazalo wietnamskie twarde siedzenie to calkowicie cosik innego niz chinskie, ktore juz mialysmy okazje wyprobowac:) Ale od poczatku.
Co bylo ciekawe kupilysmy bilety do Dannang z miejscowka za 160000d/os z widniejacym na bilecie napisem "foreigners", co oznacza, ze mamy specjalne ceny. Ale ciezko uwierzyc, ze sa one nizsze... pytanie ilokrotnie wyzsze?!?? Niestety dodatkowych luksusow brak. Co nas zaciekawilo, na bilecie byl wskazany numer wagonu, ktory korespondowal ze wskazanym miejscem zatrzymania pociagu na peronie. A ludzi na peronie bylo sporo.. powiedzialybysmy nawet, ze bardzo duzo.. Co ciekawe my mialysmy wagon numer 1... a cala reszta spytacie??... wagony od 3 wzwyz. Co oznacza, ze stalsymy same jak dwa pajacyki na wskazanym do tego miejscu, a kazdy patrzyl na nas jak na ufoludki:) A jeszcze zielone nie jestesmy i nie swiecimy w ciemnosciach:) Swoja droga ciekawe kiedy to nastapi:)
Tak stalysmy i stalysmy, pociag oczywisacie mial opoznienie. Ale nadjechal. Jakie bylo nasze zdziwienie, gdy zobaczylysmy jak wyglada. Przypominal pociagi wazace ludzi do Oswiecimia. Okratowany, caly stalowy, zardzewialy..a przeciez udajemy sie na egzotyczne poludnie z palmami:) Ciekawe czy w srodku serwuja drinki z parasolka?!:) Na 17 godzin jazdy to chyba przydalyby sie butelki z parasolkami, a nie male drinki.. ale niestety tego nie serwowali:)
Spytacie jak w wyglada hard seat'er w Wietnamie. Otoz to wagon z dwoma rzedami drewnianych, koszmarnie twardych lawek. Niestety sa one skrojone jak zwykle na krotkie wietnamskie nozki. Poczatkowo siedzialysmy same na dwoch przeciwleglych lawkach, wiec jakos dalo sie wytrzymac. Widok z okna?!?! Zero. Jest krata i brudna szyba. Nic nie widac:(
Ale co nas zaskoczylo to fakt, ze w pociagu serwowali obiad. Najpierw myslalysmy, ze to dla wyzszych klas, a nie dla najtanszych hard seat'erow. Ale jedzenie dostawali wszyscy. WOW. Nie pyatjcie jak smakowalo...chwasty, ryz i mieso sprzed tygodnia:) Ale milo ze serwuja. Dziekujemy za to wietnamskiej kolei:)
Pierwsze godziny spedzilysmy na jedzeniu slonecznika (w tym celu kupilysmy caly kilogram:). Potem przerabialysmy notatki i przewodniki o Chinach. Kochamy Chiny, ale ile mozna:) W pewnym momencie nadszedl czas na ukladanie sie do snu, albowiem nasza podroz zaczela sie o 14:00, a skonczyla sie o 5:00 nad ranem. Wiec troszke czasu dla siebie mialysmy. Spanie!?!?! Ach jak o tym marzylysmy. Gdy pojawily sie dodatkowe osoby, ktore zajely miejsca na przeciwko nas, nasza przestrzen zyciowa drastycznie sie zmniejszyla i juz tylko moglysmy pomarzyc o snie. Zwinelysmy sie w klebki (zarowno z zimna, jak i niewygody)....niestety my dwie na jednej lawce to male przegiecie. Wietnamczycy niemal ukladali sie we trzy osoby. Ale my ciutke wieksze:) Ups...
Poszlysmy spac dopiero, gdy pociag minal Hue, a nam na sen zostalo okolo 3 godzin. Nie za wiele, jak na cala noc:( Oczywiscie jedyne co czulysmy podczas jazdy to nasze cudowne kosci ogonowe i wszystkie kregi... tak poznalysmy anatomie ludzkiego ciala. Jak ktos ma zamiar korzystac z wietnamskich hard seat'erow polecamy gruntowne przytycie. Kazdy kologram jest na miare zlota:)
Ale jak widac da sie przezyc 17 godzin w wietnamskim pociagu. To bylo ciekawe doswiadczenie, a nastepnym razem bedziemy sprytniejsze. Do pociagu trzeba wziac ze soba mate i ukladac sie pod siedzenie. Tylko pytanie czy my jestesmy w stanie sie tam wcisnac tak jak Wietnamczycy?!?! Oto jest zagadka do rozwiazania na przyszlosc. Jesli komus z was uda sie ta sztuczka obiecujemy nagrode:)
Oczywscie w pociagu robilysmy za atrakcje, bo ktory obcokrajowiec podrozuje hard seat'ermai. Chyba tylko turystki z Polski:)
Do Dannang przybylysmy o 5:00, gdzie zlapalysmy miejscowy autobus do Hoi An (25 000d/os, ale znow bardzo przeplacilsymy, co nas bardzo zdenerwowalo). Wietnamczycy zeruja na turystach, a my tego nie lubimy:(:( A jedyna przyjemna rzecza bylo to, ze tym razem udalo sie jechac z kurami:):) Cel osiagniety mozemy wracac. Ale kury nie mialy miejscowek:)
I tak dotarlysmy do Hoi An, ktory byl kolejnym etapen na naszej trasie podrozowania przez malowiniczy Wietnam.

poniedziałek, 3 marca 2008

Vietnam by local bus :)

26.02.2008 - 28.02.2008
To byly przezycia.. wietnamskie autobusy!!!
Ale zacznijmy od poczatku.
Wyruszalysmy z Sapy, wiec pierwszym wyzwaniem bylo znalezienie dworca w tej jakby sie wydawalo malej miejscowosci. Tylko znajdzcie dworzec, jezeli nie jest on podpisany, a wokolo nikt nie mowi po angielsku, tylko sie podejrzliwie przyglada:) Dworcem okazal sie skrawek chodnika 2x2m przy jednym z lokalnych sklepow. To tak jak szukanie dworca przed polskim warzywniakiem, z ta tylko roznica, ze tu warzywniakiem byl blat, na ktorym pani cwiartowala swinke na porcje obiadowe:) Pytasz o autobus, a przemila wietnamska pani proponuje watrobke. Co wybierasz?!?
W koncu metoda "body language" ustalilysmy, w ktorym miejscu powinien zawitac autobus:). Pierwszy podjechal - maly zagracony, miejsca tylko na dachu, choc Wietnamczycy sie spieli, jeden siadl na drugiego i znalazlby sie maly kacik dla dwoch wielkoludow z Polski. Ale nie skorzystalysmy, bo cena byla wygorowana... jak szalec i jechac z kurami to mozna i poczekac godzine na nastepny:)
Na "pseudo przystanku" nie bylysmy same. Spotkalysmy kolejnego podroznika, Peter' a z Australii, ktory jak sie potem okazalo towarzyszyl nam przez caly dzien. On rowniez podazal w tym samym kierunku i kiedy zjawil sie autobus sprawnie wyszukalismy trzy miejscowki w srodku (nasze bagaze oczywiscie wyladowaly na dachu autobusu.. upsss. niczym nieprzymocowane, wiec odczucie ich posiadania badz nie towarzyszylo nam do samego Lai Chau:). Co prawda tym razem z kurami nie udalo sie jechac, ale co sie odwlecze to nie uciecze.. tym razem byly inne atrakcje. To prawda, ze miejscowki sie znalazly,ale nikt nie gwarantowal gdzie:) Czy podroz na kartonie z arbuzami moze byc przezyciem?? Zapytajcie Drahanke. Arbuzy twarde, pupa miekka... jakie sa tego efekty... chyba nikt nie chce ogladac....arbuzow oczywiscie:):)
Mimo wygod jakie oferowal nasz dylizans za 70000D/os widoki za oknem rekompensowaly ubytki na ciele:)
Jechalysmy przez najwyzsza przelecz w Wietnamie Tam Tom Pass (1400m), a wokolo rozposcieraly sie widoki na przepiekne gory zatopione w chmurach. WOW!!! Tak wiec w Wietnamie zdarzylo nam sie bujanie w oblokach.
Do Lai Chau, oddalonego o 126km od Sapy dojechalysmy o 11.00. Poczatkowy plan zakladal nocleg w Lai Chau, jednak po krotkim spacerku po okolicy stwierdzilysmy, ze miejsowosc ta nie oferuje niczego ciekawego i najlepiej byloby sie stad wydostac jeszcze tego samego dnia (choc miejscowosc pieknie polozona, wsrod gorek i zielonych lasow, niemniej bez turystycznych atrakcji).
O 13tej zjawilismy sie wraz z towarzyszem Peter'em na dworcu w Lai Chau. Poniewaz cena wywolawcza za przejazd do Dien Bien Phu opiewala na 95 000D/os nie moglysmy sie oprzec pokusie targowania. W Wietnamie istnieje zasada, ze kazda cene nalezy targowac, srednio 35% ceny wywolawczej odpowiada faktycznej wartosci. Dodatkowo biorac pod uwage, ze kazdego turyste (obcokrajowca) stara sie oszukac i zawyzyc cene nawet 10-krotnie trzeba sie miec zawsze na bacznosci.
Tym razem nasze negocjacyjne umiejetnosci nie wsytarczyly na tak upartych przeciwnikow. Peter poddal sie w przedbiegach, my nie.. ale udalo nam sie zbic cene tylko do 85000D (zawsze lepszy rydz niz nic:) I tak rozpoczela sie malownicza jazda przez tysiace zakaretow, serpentyn, przeleczy... niestety nie wszyscy mieli okazje rozkoszowac sie ta przejazdzka. Borowka pamieta pierwsze piec minut, potem odplynela w zaswiaty.. poszukujac spokoju dla swojego zoladka:):)
Wiec kilka opowiesci ze wspomnien Drahanki:) Droga trwala 6 godzin, a wiec stosunkowo dlugo i ciagle wila sie przez zalesione wzgorza, z licznymi wioskami umiejscowionymi na najwyzszych partiach. Na dole widac bylo piekna rzeke, kaniony. Zmienial sie rozniez krajobraz wiosek, tym razem przejezdzalysmy przez wioski z domami na palach, drewianymi, pokrytymi liscmi bananowca, badz tez wylepianymi z nienznanej nam gliny. Wokolo widac bylo normalnych ludzi z mniejszosci H'Mong, Thai.. ludzi przy normalnych pracach na polu, podworkach. Tego nam brakowalo w Sapie, gdzie wszystko jest pod turystow. To byla naprawde piekna droga, ktora kontynowalysmy nazajutrz, ale z wiekszymi niespodziankami.
Rano udalo nam sie zwiedzic Dien Bien Phu - miejscowosc znana z bitwy francusko-wietnamskiej w 1954r. Dlatego tez podziwialysmy armaty, czolgi (niestety nie zezwolono nam na probna jazde:( a szkoda bo wydaje nam sie ze zostalybysmy mistrzami jazdy gosienicowej). Zwiedzilsymy wiec muzemu Dien Bien Phu (gdzie obejrzalysmy bardzo dokladny film -niewiele zrozumialysmy, bo na strategiach wojennych sie nie znamy:), potem Cmentarz wojenny i zielone pola ryzowe tuz za miastem , ktore byly najciekawszym elementem naszego planu zwiedzania Dien Bien Phu.
Jednak to co najlepsze wciaz bylo przed nami.
Nie myslcie ze pokonanie wczorajszego odcinka (100km) to nasz rekord. Na dworcu w Dien Bien Phu zjawilysmy sie o 11.30, od razu wpakowali nas we wlasciwy autobus, ale czy na pewno wlasciwy?? to sie okaze:)
Autobus byl malutki, najmniejszy jakim podrozowalysmy. Bagaze wyladowaly w bagazniku, ale nie pytajcie w jakim stanie je stamtad wyciagnelysmy. Smoluchy to malo powiedziane. Poznalysmy je jedynie po ksztaltach i umiejscowieniu...na pewno nie po kolorach. Wezcie taczke pylu i nasypcie na plecacki.. mniej wiecej tak to wygladalo, dwa male balwanki:)
Ale wracajac do samej jazdy....
Start o 11.30.. meta 20.30 w Son La.. a zgodnie z rozkladem miala byc 16.00:):) male opozniene, badz zboczenie z drogi!??!?!? No coz.. ale skoro najpierw laduje sie pod granica wietnamsko-laotanska, nie wiadomo po co i dlaczego.. to juz pojawiaja sie pierwsze opoznienia. Co ciekawe, najpierw w autobusie byla tabliczka Son LA (tam gdzie jechalysmy), ale tuz za granica miasta kierowca ja zdjal i poinformowali na migi, ze najpierw jedziemy do Laosu, ale mamy sie nie martwic... Wszystko swietnie, ale tam mamy trafic dopiero za miesiac:):) Wysadzili nas 14 km przed granica, kazac zostawic bagaze w srodku. Wiec stalysmy na rozstaju drog na bezdrozach, rozmyslajac, czy ten autobus wroci, czy tez nie.. drugie pytanie czy z bagazami czy tez nie:):) 40 minut oczekiwania umilali nam Wietnamczycy (6 chlopakow nie znajacych slowa po angielsku).. ale Drahanka poznala meza:):) Szkoda tylko ze nie znal jezyka. Ale co tam jezyk:):) Wystarczyly rozmowki i slowniczek wietnamski, a romans w autobusie wybuchnal pelna para:) A kandydat byl calkiem calkiem.. Niestety Borowka meza nie znalazla wiec pozostala jej rola przyzwoitki:)
Straszne to.. Drahanka rozkwitla i nawet teraz przesyla Hay'owi usmieszki prosto z glebi serca (nie ma zielonego pojecia jak to jest po wietnamsku, ale to juz bylby romans na wyzszym poziomie). Niestety maz wysiadl w polowie drogi, wiec Drahanke ogarnela rozpacz. Pozostal kurz, lzy i wpomnienia:) Ale nie martwcie sie, na pewno jakis odpowiedni kandydat pojawi sie na horyzoncie:):) Na pewno dla nas obu:):)
Wracajac do drogi. Po 40 minutach autobus sie zjawil, z ta tylko roznica, ze mial na dachu tysiace bagazy, ktore co chwila w czasie dorgi spadaly, wiec kolejne przystanki na ich mocowanie. Potem ku naszemu zaskoczeniu wrocilysmy do miasta, z ktorego wyruszlysmy 2 godziny wczesniej, na tym jednak nie koniec. Tuz przy granicy miasta kolejny postoj, nie wiadomo dlaczego, po co. Jak sie okazalo oczekiwalismy na jakiegos waznego goscia. Co tu robic, zeby sie nie nudzic. Zawsze mozna wypasc przez okno z autobusu:) Spytajcie Drahanki jak sie to robi (pouczenie - nie rob tego sam:):):) Plan Drahanki zakladal wyjscie przez okno, bo przeciskanie sie do drzwi bylo nie lada akrobacja:) A okno stalo otworem i zapraszalo:) wiec czemu nie skorzystac:) Ale chyba bylo za male i noga zostala... ale w srodku:) Z peryspektywy Borowki... jest Drahanka.. a za chwile jej nie ma.. tylko przerazajace "lup" o asfalt.. juz wiadomo dlaczego tyle dziur w ich drogach:) na pewno nie sa liczone na takie przeciazenie:) To dopiero zabawa:):)
Po 4 godzinach od wejscia do autobusu w koncu udalo nam sie przekroczyc granice miasta:) Nasz pojazd mknal po kretych, piaszczystych, remontowanych, badz nawet wlasnie budowanych drogach. Polne drogi wygladaja u nas lepiej niz ta lokalna i jedyna w okolicy autostrada. To prawda ze widoki za brudnym oknem umilaly nam przejazd - gorki, serpentynki, lokalne wioski. Pieknie i uroczo. Poza kurzem, ktory yl w nawet najbardziej skrytych zakamarkach naszych cial:):) Kilometry lecialy wolno, gestniejacy mrok zapadal nad szczytami,a my wciaz jechalysmy.. nie wiedzac gdzie jestesmy i kiedy osagniemy Son La... a moze nie dojedziemy tam dzisiaj.
Droga bylaby tym bardziej przyjemna gdybysmy czasem stawali do toalety. W Wietanmie podrozujec lokalnymi srodkami transportu trzeba sie nastawic na zalatwianie potrzeb fizjologicznych na srodku drogi, metr od autobusu. Kazdy wysiada, staje kolo autobusu i po sprawie. Nie ma prywatnosci, po co??? .. Dlatego nasze potrzeby fizjologiczne na czas tej podrozy zostaly wstrzymane:)
Do Son La udalo nam sie jednak dojechac. O 21.00, a wiec 5 godzin pozniej, ale sukces odniesiony:):) Nocleg w Son La (110 000d/pokoj) i nastepnego dnia przeprawa do Hoa Binh (tu rowniez mialysmy problem z znalezieniem dworca, ale tym razem autobus sam nas znalazl). Niestety uzgadnianie enie bylo najlatwiejsze, bo znow mialysmy poczucie, ze nas bardzo oszukuja. Ale dotarlysmy do Hoa Binh bez wiekszych atrakcji. Tego wieczorka atrakcje kulinarne to pyszne pierozki, ktore nam bardzo posmakowaly i placki z jakims wypelnieniem (chyba korzen miejscowej rosliny). Zapewne to rekompensata smazonego ryzu, ktory wczesniej zamowilysmy:):)