26-27.03.2008
Don Det opuscilysmy wczesnie rano przedostajac sie najpierw lodka na "staly lad", skad mialysmy autobus do Champasak. Lokalny autobus to otwarta naczepa ciezarowki, gdzie na trzech rownoleglych lawkach podrozuja lokalni pasazerowie wraz z wszelkimi paczkami i ladunkami. My mialysmy okazje jechac z kiszona kapusta, ktorej zapach zapamietamy chyba do konca zycia. Nasze bagaze wyladowaly dla odmiany na dachu. Ale co najwazniejsze dojechaly z nami :) Podroz zajela nam ok. 2h. Po drodze Drahanka nie opuscila sposobnosci by zasmakowac kolejnych lokalnych przysmakow- tym razem podawali pieczone chrabaszcze na patyku. Jak sie to je? Obiera sie owada ze skrzydelek, pancerzyka i glowki i zjada sam korpusik. Moze nie jest to apetyczne, ale w rzeczywistosci smakuje wyborowo. Po powrocie do Polski bedziemy sie stolowac na lakach jedzac insekty i wszelkiego rodzaju chwasty:) To chyba bedzie ekonomiczne zycie- w sam raz dla bezrobotnych :)
Co ciekawe autobus zamiast zawiezc nas bezposrednio do Champasak, jak przypuszczalysmy, wysadzil nas na bezdrozu, skad w olbrzymim upale z wielkimi plecorami na grzbietach wedrowalysmy 5km do nadbrzeza, gdzie dopiero po drugiej stronie rzeki lezy Champasak. Zadne z przejezdzajacych aut, mimo tego ze byly puste, nie zaoferowalo podwiezienia. A szkoda- tak bardzo na to liczylysmy. Tu jest 40 stopni a nasze plecaki jak zwykle bardzo ciezkie. Na prom, ktory zabiera ludzi i auta na druga strone rzeki nie musialysmy czekac zbyt dlugo- koszt przejazdu 5000k/os. Na promie spotkalysmy grupe wietnamskich lekarzy, ktorzy przybyli do Laosu na misje medyczna i urzadzili sobie wlasnie mala wycieczke po Laosie. Widzac nasze ogromne plecaki zaproponowali nam podwiezienie do oddalonego o 6 km Wat Phu Champasak. To bylo niesamowite!!! Po doswiadczeniach w Wietnamie nigdy nie spodziewalaybysmy sie takiej bezinteresownej pomocy ze strony Wietnamczykow. Nie tylko nas podwiezli, ale rowniez oplacili bilety wstepu (30.000k/os), czestowali jedzeniem (korzen na ksztalt bialej rzodkiweki, ale smakujacy zupelnie inaczej, jest bardziej slodki) jak i zaoferowali droge powrotna a wiec transport do Pakse wlacznie z oplaceniem promu. To naprawde niesamowite doswiadczenie. Brakowalo nam takiej ludzkiej zyczliwosci. A do tego wszyscy byli bardzo mili, usmiechali sie na kazdym kroku. Ta pomoc byla dla nas prawdziwym zbawieniem, bo nie chcialysmy zostac dluzej w Champasak a tak zobaczylysmy Wat Phu Champasak i tego samego jeszcze dnia dotarlysmy do Pakse. Co do samego Wat Phu- jest to swiatynia przypominajaca swoim wygladem swiatynie w Angkor, jednak polozona jest zupelnie inaczej. Otoczona jest malowniczymi gorami oraz drzewami lotosu. Wyglada to naprawde bajecznie! Do swiatyni prowadza zniszczone, strome schody, po ktorych obu stronach kwitna biale kwiaty lotosu. Zapach jest niesamowity! Na zwiedzanie poswiecilysmy ok. 40 min- co prawda troche krotko, ale za to udalo nam sie przeciez ewakuowac z Champasak i udac w dalsza podroz.
W Pakse znalazlysmy nocleg bez wiekszych problemow- 35.000k za maly pokoj z towarzyszami- malymi jaszczurkami gekonami:)
Niestety nastepnego dnia mialysmy sie udac na Bolaveau Plateau, ale nasze plany pokrzyzowala pogoda. O dziwo padal deszcz a to przeciez miala byc pora sucha!!! To jakas anomalia pogodowa! W Polsce biale swieta wielkanocne z gora sniegu a tutaj deszcz i pochmurny dzien w samym srodku pory suchej! Ale coz, deszcz widzialysmy ostatnio w Hanoi, wiec to tez jakas odmiana od morderczego upalu. Zostalysmy wiec caly dzien w Pakse, ktore nie dostarcza niestety zbyt wielu atrakcji do zwiedzania. Odpoczywalysmy nad Mekongiem i spacerowalysmy po lokalnym markecie. Takie leniuchowanie i nicnierobienie tez jest jednak czasem potrzebne.
czwartek, 27 marca 2008
Laos i sielankowe 4 Thousand Islands
24.-26.03.2008
Niestety musialysmy juz opuscic zakurzone Ratanakiri i udac sie w dalsza droge. Tym razem czekal na nas Laos. Jednak zeby sie tam dostac, musialysmy zmieniac srodki transportu az pieciokrotnie. Koszt przejazdu do granicy z Banlung to 12 $, a podroz byla naprawde komfortowa. Najpierw jechalysmy w malym busiku-vanie z grupka miejscowych kambodzanskich "gwiazdeczek". Kazda wystrojona w sztuczna bizuterie: zloto, srebro i brylanty. Wszystko z innego kompletu. Czy wygladaly pieknie? Chyba im sie tylko tak wydawalo. A moze tu panuje taka moda i my sie nie znamy? Ale najlepsze bylo upakowanie calego auta. W vanie, ktory teoretycznie miesci 8 miejscowek podrozowalo razem z kierowca 14 osob...naturalnie plus bagaze:) To sie nazywa skuteczne pakowanie i doskonala logistyka. Trzeba by to zastosowac w Polsce- ilosc aut na drogach uleglaby znacznemu zmniejszeniu :):)
Po dotarciu do Stung Treng przesiadka na prom, ktory przewiozl nas na drugi brzeg rzeki, skad mialysmy nastepnego busa. Jednak najpierw bylo poltoragodzinne oczekiwanie na Khmera, ktory dotarl do nas z paczka stu jaj:) Jak widac jaja wazninejsze niz grupa 8 zachodnich turystow:) W koncu jaja to obok ryzu ich glowne pozywienie.
Granica kambodzansko-laoska (Dom Kralor/ Voen Kham) nie jest zbyt okazala. To dluga droga ( wciaz w budowie) , na ktorej ustawione sa 2 male budki kontroli paszportowej. Najpierw stajesz w pustkowiu i dostajesz jedna pieczatke kambodzanska, za ktora placisz 1$, a po przejechaniu 200m kolejna budka - tym razem laoska i koszt pieczatki jak zwykle 1$. Tu jednak zaburzyslysmy spokoj i slodki sen straznika, ktory musial wdziac swoj uniform i przedostac sie z hamaka do budki...To sie nazywa ciezkie zycie. Rozumiemy juz dlaczego pieczatka kosztuje az 1$:)
Juz w Losie przesiadka do trzeciego busa (bilet od granicy do Don Det 5$/os). Co wazne bilet nalezy zakupic w Stung Treng bo granica to szczere pole i pustkowie. Ostatnim srodkiem transportu byla mala lodka, ktora zawiozla nas juz bezposrednio na jedna z licznych na Mekongu wysepek- Don Det.
Wyspa ta polaczona jest z kolejna wyspa Don Khon starym mostem kolejowym, za ktorego przekroczenie trzeba zaplacic 9000 kipow. A wlasnie- kolejna zmiana kraju i kolejna waluta. Tym razem bedziemy liczyc w kipach. I znow nauka cen ( 1$= 8500 kip).
Nocleg na wyspie znalazlysmy w jednym z licznych bungalow'ow - cena 20.000k. Oczywiscie bez oswietlenia i z lazienka na zewnatrz. Ale coz- prysznic z pajakami i konikami polnymi to tez atrakcja, ktora nie jest dla nas dostepna w Polsce :) A co do swiatla to moze lepiej ze go nie bylo- przynajmniej nie widzialysmy co pelza po scianach i suficie. A bungalow polozony pieknie- nad sama rzeka.
Nastepnego dnia wynajelysmy rowerki - 10.000k/szt (tym razem sprawne, choc na Dranahnke i jej dlugie nogi nieco przykrotkie) i udalysmy sie na rowerowie zwiedzanie obu polaczonych mostem wysp. Miejscowa atrakcja jest piekny wodospad, polozony w kanionie, skladajacym sie z wielu kaskad. Niestety tym razem kapiel nie byla mozliwa. Co prawda znalazlysmy plaze, jednak nurt w tym miejscu byl zbyt wartki a piasek tak nagrzany, ze nawet nie dalo sie po nim chodzic, a co dopiero na nim lezec. No coz- kolejny upalny dzien z temperatura siegajaca chyba 40 st. Jak my lubimy byc mokre i spocone:) Ale nie pddalysmy sie i pedalowalysmy dalej az dotarlysmy do zatoki, z ktorej wyplywa sie ogladac delfiny. My delfiny ogladalysmy w Kratie, wiec tym razem zrezygnowalysmy z tej atrakcji i zamienilysmy ja na delektowanie sie kapiela i popoludniowym sloncem nad rzeka. Borowka nie pierwszy juz raz podczas tej podrozy miala przejsciowe klopoty z zoladkiem...no coz, azjatyckie jedzonko nie kazdemu sluzy. Teskinimy za schabowym z ziemniorami....ehhhh. Na koniec jeszcze odbylysmy przejazdzke po wiosce na Don Khong, gdzie mialysmy okazje sprawdzic jak spokojnie i sielankowo potrafia zyc ludzie. Tu nie ma pospiechu i zabiegania. Ludzie zyja zgodnie z rytmem natury, pol dnia spedzaja na hamakach ze wzgledu na upal, a pozostala czesc dnia pracuja albo jedza. Wyglada to troche inaczej niz w Europie. A jak wyglada wioska? bardzo podobna do kambodzanskiej- domki drewniane, badz kryte liscmi bananowca i dookola wszechobecne palmy.
Nastepnego dnia ewakuowalysmy sie jednak juz z tej malowniczej wyspy by podazyc dalej na polnoc w kierunku Champasak lokalnym autobusem (45.000k).
Niestety musialysmy juz opuscic zakurzone Ratanakiri i udac sie w dalsza droge. Tym razem czekal na nas Laos. Jednak zeby sie tam dostac, musialysmy zmieniac srodki transportu az pieciokrotnie. Koszt przejazdu do granicy z Banlung to 12 $, a podroz byla naprawde komfortowa. Najpierw jechalysmy w malym busiku-vanie z grupka miejscowych kambodzanskich "gwiazdeczek". Kazda wystrojona w sztuczna bizuterie: zloto, srebro i brylanty. Wszystko z innego kompletu. Czy wygladaly pieknie? Chyba im sie tylko tak wydawalo. A moze tu panuje taka moda i my sie nie znamy? Ale najlepsze bylo upakowanie calego auta. W vanie, ktory teoretycznie miesci 8 miejscowek podrozowalo razem z kierowca 14 osob...naturalnie plus bagaze:) To sie nazywa skuteczne pakowanie i doskonala logistyka. Trzeba by to zastosowac w Polsce- ilosc aut na drogach uleglaby znacznemu zmniejszeniu :):)
Po dotarciu do Stung Treng przesiadka na prom, ktory przewiozl nas na drugi brzeg rzeki, skad mialysmy nastepnego busa. Jednak najpierw bylo poltoragodzinne oczekiwanie na Khmera, ktory dotarl do nas z paczka stu jaj:) Jak widac jaja wazninejsze niz grupa 8 zachodnich turystow:) W koncu jaja to obok ryzu ich glowne pozywienie.
Granica kambodzansko-laoska (Dom Kralor/ Voen Kham) nie jest zbyt okazala. To dluga droga ( wciaz w budowie) , na ktorej ustawione sa 2 male budki kontroli paszportowej. Najpierw stajesz w pustkowiu i dostajesz jedna pieczatke kambodzanska, za ktora placisz 1$, a po przejechaniu 200m kolejna budka - tym razem laoska i koszt pieczatki jak zwykle 1$. Tu jednak zaburzyslysmy spokoj i slodki sen straznika, ktory musial wdziac swoj uniform i przedostac sie z hamaka do budki...To sie nazywa ciezkie zycie. Rozumiemy juz dlaczego pieczatka kosztuje az 1$:)
Juz w Losie przesiadka do trzeciego busa (bilet od granicy do Don Det 5$/os). Co wazne bilet nalezy zakupic w Stung Treng bo granica to szczere pole i pustkowie. Ostatnim srodkiem transportu byla mala lodka, ktora zawiozla nas juz bezposrednio na jedna z licznych na Mekongu wysepek- Don Det.
Wyspa ta polaczona jest z kolejna wyspa Don Khon starym mostem kolejowym, za ktorego przekroczenie trzeba zaplacic 9000 kipow. A wlasnie- kolejna zmiana kraju i kolejna waluta. Tym razem bedziemy liczyc w kipach. I znow nauka cen ( 1$= 8500 kip).
Nocleg na wyspie znalazlysmy w jednym z licznych bungalow'ow - cena 20.000k. Oczywiscie bez oswietlenia i z lazienka na zewnatrz. Ale coz- prysznic z pajakami i konikami polnymi to tez atrakcja, ktora nie jest dla nas dostepna w Polsce :) A co do swiatla to moze lepiej ze go nie bylo- przynajmniej nie widzialysmy co pelza po scianach i suficie. A bungalow polozony pieknie- nad sama rzeka.
Nastepnego dnia wynajelysmy rowerki - 10.000k/szt (tym razem sprawne, choc na Dranahnke i jej dlugie nogi nieco przykrotkie) i udalysmy sie na rowerowie zwiedzanie obu polaczonych mostem wysp. Miejscowa atrakcja jest piekny wodospad, polozony w kanionie, skladajacym sie z wielu kaskad. Niestety tym razem kapiel nie byla mozliwa. Co prawda znalazlysmy plaze, jednak nurt w tym miejscu byl zbyt wartki a piasek tak nagrzany, ze nawet nie dalo sie po nim chodzic, a co dopiero na nim lezec. No coz- kolejny upalny dzien z temperatura siegajaca chyba 40 st. Jak my lubimy byc mokre i spocone:) Ale nie pddalysmy sie i pedalowalysmy dalej az dotarlysmy do zatoki, z ktorej wyplywa sie ogladac delfiny. My delfiny ogladalysmy w Kratie, wiec tym razem zrezygnowalysmy z tej atrakcji i zamienilysmy ja na delektowanie sie kapiela i popoludniowym sloncem nad rzeka. Borowka nie pierwszy juz raz podczas tej podrozy miala przejsciowe klopoty z zoladkiem...no coz, azjatyckie jedzonko nie kazdemu sluzy. Teskinimy za schabowym z ziemniorami....ehhhh. Na koniec jeszcze odbylysmy przejazdzke po wiosce na Don Khong, gdzie mialysmy okazje sprawdzic jak spokojnie i sielankowo potrafia zyc ludzie. Tu nie ma pospiechu i zabiegania. Ludzie zyja zgodnie z rytmem natury, pol dnia spedzaja na hamakach ze wzgledu na upal, a pozostala czesc dnia pracuja albo jedza. Wyglada to troche inaczej niz w Europie. A jak wyglada wioska? bardzo podobna do kambodzanskiej- domki drewniane, badz kryte liscmi bananowca i dookola wszechobecne palmy.
Nastepnego dnia ewakuowalysmy sie jednak juz z tej malowniczej wyspy by podazyc dalej na polnoc w kierunku Champasak lokalnym autobusem (45.000k).
Ratanakiri- kraina kurzu i pylu
20.03-23.03.2008
Tym razem zaczelysmy penetrowac okolice polnocno-wschodnioej Kambodzy- prowincja Ratanakiri. Najpierw jednak trzeba bylo sie wydostac z Phnom Penh i dojechac do celu naszej dzisiejszej podrozy, jakim bylo Banlung- stolica Ratanakiri, chyba najbardziej zakurzonego zakatka malowniczej Kambodzy. Transport z Phnom Penh do Ratanakiri zajal nam niestety prawie caly dzien. W Kambodzy nie ma nocnych autobusow, ktore pozwalalyby zaoszczedzic czas, ale z drugiej strony podroz za dnia moze dostarczyc wielu atrakcji w postaci pieknych widokow zza szyb mknacego busika, ktory niczym rozgrzany piekarnik ( upsss...chyba kilmatyzacja nie dziala) mknal po rownej drodze...
Hmmm...tzn rowna droga byla, ale tylko do Stung Treng. Potem odbilismy na droge wiodaca juz bezposrednio do Banlung i wraz z nia zaczely sie atrakcje w stylu "droga 1000 wybojow". Wyboje wybojami, bo to juz przerabialysmy w Wietnamie...ale ten kurz! Coz, wspominalasmy juz o zakurzonej drodze z Dien Bien Phu do Son La w Wietnamie, ale ta niczym nie odbiegala od swojej poprzedniczki. Z cala pewnoscia mozemy stwierdzic, ze Ratanakiki to chyba najbardziej zakurzona czesc Kambodzy a nasze ubrania doczyscimy chyba dopiero jak wrocimy do Polski:)
W Banlung dosyc szybko znalazlysmy nocleg (Tribal Hotel- 5$/pokoj) a to za sprawa przewodnika Mr. Chaang'a, ktory namierzyl nas przy wysiadaniu z autobusu i zaoferowal pomoc za darmo:) Coz za mile zaskoczenie;) Bezinteresowna pomoc nieczesto nam sie zdarza.
W zakatki Ratanakiri postanowilysmy sie zaglebic na 2 kolkach- pierwszego i drugiego dnia na rowerach, a potem przesiadka na motor. W koncu trzeba miec w zyciu jakies urozmaicenie:) Z rowerami (wypozyczenie 1 $/szt/dzien), jak sie okazalo nie bylo jednak tak prosto... Pierwszego dnia Borowka trafila sprzet bez hamulcow. Ale co tam hamulce. Lepsze przygody miala Drahanka:) Najpierw po przejechaniu niespelna 200m zlapala gume...Ups, chyba drogi i ulice Banlung sa naprawde pelne wybojow i niespodzianek, tym bardziej ze conajmniej polowa ulic w tym prowincjonalnym miasteczku to drogi bez asfaltu- ot piach i wertepy. Po zmianie opony dalej w droge...dalej, tzn 100m i tym razem Drahanka rozciachla o rower noge. Jak by tego bylo malo po przejechaniu kolejnych 500m spadl lancuch:) No coz, niektorzy mowia do trzech razy sztuka- u nas byly 4 proby i za czwartym razem udalo sie w koncu ruszyc z kopyta:)
Nasz cel na ten dzionek- dwa malownicze wodospady, oddalone od Banlung o ok 10 i 12 km: Katieng Waterfall oraz Kachanh Waterfall. Po drodze mijalysmy male wioski i zagubione wsrod drzew bananowych zagrody. Podstawowa roznica miedzy tymi wioskami, a wioskami jakie zwiedzalysmy na rowerach kilka dni wczesniej wokol Kratie to taka, ze te sa 10 razy bardziej zakurzone. Pora sucha przypomina o sobie z cala stanowczoscia i my po przejechaniu 10 km wygladalysmy nie lepiej niz cala okolica- kurz byl wszedzie- na naszych wlosach, ubraniach i nawet pod ubraniami:) Zaczelysmy sie ladnie komponowac z okolica a kolorem skory przypominac chyba Aborygenow:) Taka nowa opalenizna :):) Niestey nietrwala , bo po dotarciu do pierwszego z wodospadow ( Katieng Waterfall) skorzystalysmy ze znakomitej sposobnosci kapieli wsrod szumu wody:) Katieng Waterfall mimo pory suchej zachwycil nas swoim pieknem i malownicza okolica. Kaskady wody splywaly wprost do malego jeziorka, ktore az zachecalo by sie w nim wykapac. Zatem nie zwlekajac zbyt dlugo zazylysmy orzeziwiajacej kapieli polaczonej razem z prysznicem pod wodami wodospadu:) Na upalne dni polecamy kazdemu- w ramach srodkow zastepczych mozna wykorzystac fontanne:):) Sa bardziej dostepne w miescie:)
Oczywiscie nie bylysmy jedynymi osobami, ktore postanowily zazyc kapieli pod strugami wodospadu. Lokalni turysci tez pluskali sie w wodzie, jednak co zadziwiajace wskakiwali tam w calych ubraniach: w bluzkach, dzinsach a nawet w kapeluszach! To taki kambodzanski zwyczaj. Nie uwidzisz lokalnego bez odzienia w wodzie- chodzi o to zeby cale ubranie bylo mokre. My postanowilysmy jednak pranie zrobic osobno:)
Drugi wodospad, Kachanah Waterfall, tez byl pieknie polozony i otoczony jeziorkiem, w ktorym mozna poplywac. Co prawda byl chyba mniej malowniczy od pierwszego, ale nie mialo to wiekszego znaczenia jesli czlowiek szuka kazdej sposobnosci ochlody przed morderczym sloncem i kurzem. Potem juz tylko powrot do wiecznie zakurzonego miasta- tym razem juz bez zadnych specjalnych przeszkod:) Na koniec dnia mialysmy za to jeszcze jedna atrakcje- trafilysmy do lokalnego sklepu z plytami karaoke- taki Empik Megastore w baraku z desek:) Jak jestesmy w poludniowo wschodniej Azji to trzeba sie wczuc w klimaty i zapoznac blizej z lokalna muzyka. Pierwsze doswiadczenia zebralysmy juz podrozujac autobusami- zarowno w Wietnamie jak i w Kambodzy kierowca w autobusie niemal zawsze wlacza plyty z miejscowymi plytami karaoke:) Niektore utwory znamy juz prawie na pamiec, ale w celu lepszego utrwalenia materialu trzeba bylo nabyc jakies pomoce edukacyjne- przebieralysmy zatem na stojakach, sprawdzalysmy kolejne plyty...i w koncu jest! Jest upragniona piosenka, ktora leci w kazdym autobusie! Jak wrocimy do Polski nagramy wlasna wersje i rozeslemy demo do kazdej wytworni- sukces i kariera gwarantowane:):) Udane zakupy poprawily nam humory nie pustoszac za bardzo naszych kieszeni- 1 plyta to koszt 1500r.
Nastepnego dnia rowniez penetrowalysmy okolice na dwoch kolkach. Drahanka znowu dostala rower ze spadajacym lancuchem. Borowka model bez hamulcow zamienila na model bez przerzutek. Tzn przerzutki byly, ale nie dzialaly:) Na takim sprzecie dojechalysmy do trzeciego w poblizach Banlung wodospadu- Cha Ong Waterfall. W LP opisywany jest on jako najladniejszy z 3 wodospadow, jednak na nas nie zrobil az tak oszalamiajacego wrazenia. Dlatego tez szybko zmienilysmy kierunek i udalysmy sie nad pobliskie jezioro- Boeng Yeak Laom Lake. Tam spotkala nas kolejna atrakcja pod postacia lokalnych grajkow, ktorzy rozlozyli sie nieopodal nas na trawie i swietowali niedziele. Drahanka dolaczyla do wspolnego biesiadowania i juz po chwili bratala sie z miejscowym folklorem, pobierajac przy okazji prywatnych lekcji gry na zakupionym w Siem Reap instrumencie- trou. Nabyte umiejetnosci w sam raz przydadza sie do przygotowania plyty karaoke z naszym udzialem:) Niestety dzien sie konczyl, rowery musialysmy oddac i wspolne biesiadowanie nie trwalo zbyt dlugo. Po powrocie do miasta spotkalysmy znow przewodnika Mr. Chaag'a, z ktorym umowilysmy sie na nastepny dzien na motorowa wyprawe. Taki maly prezent z okazji Wielkanocy:)
Na koniec dnia zostalo jeszcze malowanie jajek - w koncu sobota wielkanocna i jajka malowane musialy byc:) Czlowiek musi sobie radzic w kazdych warunkach i dlatego pisanki byly wykonane tylko za pomoca dlugopisu ale efekt byl olsniewajacy.
Niedziele Wielkanocna zaczelysmy od smakowitego sniadanka. Jajka byly jednak jajkami " z niespodzianka"- zawieraly gotowane pisklaki. Cala anatomia na wierzchu. Takie 2 w 1. Tylko tym razem zamiast zabawki zylki, flaczkii inne czesci malego pisklaczka. Mniami....tylko ze nie przeszlo nam to przez gardla. Pieknie malowane pisanki poszly tym razem do kosza. Zostaly nam lokalne slodkosci- ryz z kokosem i ryzowe galaretki. Wszystko przyprawiane bananami. Ach jak my tesknimy za polskimi ciastami! Moze ktos na ochotnika wysle nam jakas mala paczke?
Po takim pysznym sniadaniku czas na wyprawe dnia. 2 motory przygotowane a my zwarte i gotowe ruszylysmy na kolejne spotkanie z przygoda. A przygoda to byla wielka. Zakrapiana pylem, kurzem i brudem wszelakiej masci. Zostalysmy prawdziwymi smoluchami:) Pytacie jak wygladalysmy po zejsciu z motorku po godzinnej przejazdzce szutrowa droga z liczbnymi wybojami?!? Otoz nie bylo widac prawdziwego koloru naszych cial ani naszych ubran:) Jesli myslalysmy ze po przejazdzce rowerwoej jestesmy zakurzone to bylysmy w bledzie- teraz wygladalysmy juz jak rodowite Murzynki:) Dopranie ciuchow na koniec dnia zajelo nam 2 godziny. To chyba dowod na to, ze faktycznie bylysmy brudne:) Ale co tam. Smoluchami zawsze fajnie byc:) Pozdrowienia dla psa Smolucha:) Przeciez mozna zazyc jak zwykle kapieli w rzece i tak tez zrobilysmy. Wczesniej jednak wynajelysmy lodke (koszt 15 $) i wraz z naszym przewodnikiem pomknelysmy do Chunchiet Village. Tam zwiedzalysmy miejscowy cmentarz lokalnej mniejszosci ludu Tampun. Cmentarz polozony jest w dzungli, zarosniety drzewami i innymi zaroslami a groby skladaja sie z dwoch rzezb: kobiety i mezczyzny, drzewa bananowca oraz dachu-baldachimu. Co ciekawe groby nie sa remontowane ani odnawiane jesli ulegna zniszczeniu- wszystko ma pierwotny kszalt i pozostawione jest naturze. To naprawde magiczne miejsce. Potem w drodze do kolejnych wiosek wyladowalysmy na malej wyspie na srodku rzeki, gdzie zazywalysmy kapieli w chlodnej wodzie. Lany poniedzialek mial byc dopiero jutro ale u nas byl dzien wczesniej:) Mr. Chaag skutecznie wpakowal Drahanke kilka razy pod wode, a wiec lany poniedzialek zaliczony:):) Na koniec wizyta w Lao i Chinese Village. Potem powrot naszymi kochanymi motorkami przez zakurzone wertepy- nasze ciala i ubrania juz nie mogly wygladac lepiej:) Wzorki z kurzu we wszystkie strony- niestety wszystkie w kolorze miedziano-rudym... Na koniec tego ekscytujacego dnia zasmakowalysmy lokalnego rarytasu- koktajlu kokosowego zmiksowanego z lodem. Pychotka:) Tak zakonczylysmy niedziele wielkanocna. Nie byla podobna do tradycyjnych swiat, ale my ja spedzilysmy naprawde znakomicie i polecamy kazdemu takie przejazdzki na motorkach. Nawet za koszt prania potem ubran przez 2 godziny:)
Tym razem zaczelysmy penetrowac okolice polnocno-wschodnioej Kambodzy- prowincja Ratanakiri. Najpierw jednak trzeba bylo sie wydostac z Phnom Penh i dojechac do celu naszej dzisiejszej podrozy, jakim bylo Banlung- stolica Ratanakiri, chyba najbardziej zakurzonego zakatka malowniczej Kambodzy. Transport z Phnom Penh do Ratanakiri zajal nam niestety prawie caly dzien. W Kambodzy nie ma nocnych autobusow, ktore pozwalalyby zaoszczedzic czas, ale z drugiej strony podroz za dnia moze dostarczyc wielu atrakcji w postaci pieknych widokow zza szyb mknacego busika, ktory niczym rozgrzany piekarnik ( upsss...chyba kilmatyzacja nie dziala) mknal po rownej drodze...
Hmmm...tzn rowna droga byla, ale tylko do Stung Treng. Potem odbilismy na droge wiodaca juz bezposrednio do Banlung i wraz z nia zaczely sie atrakcje w stylu "droga 1000 wybojow". Wyboje wybojami, bo to juz przerabialysmy w Wietnamie...ale ten kurz! Coz, wspominalasmy juz o zakurzonej drodze z Dien Bien Phu do Son La w Wietnamie, ale ta niczym nie odbiegala od swojej poprzedniczki. Z cala pewnoscia mozemy stwierdzic, ze Ratanakiki to chyba najbardziej zakurzona czesc Kambodzy a nasze ubrania doczyscimy chyba dopiero jak wrocimy do Polski:)
W Banlung dosyc szybko znalazlysmy nocleg (Tribal Hotel- 5$/pokoj) a to za sprawa przewodnika Mr. Chaang'a, ktory namierzyl nas przy wysiadaniu z autobusu i zaoferowal pomoc za darmo:) Coz za mile zaskoczenie;) Bezinteresowna pomoc nieczesto nam sie zdarza.
W zakatki Ratanakiri postanowilysmy sie zaglebic na 2 kolkach- pierwszego i drugiego dnia na rowerach, a potem przesiadka na motor. W koncu trzeba miec w zyciu jakies urozmaicenie:) Z rowerami (wypozyczenie 1 $/szt/dzien), jak sie okazalo nie bylo jednak tak prosto... Pierwszego dnia Borowka trafila sprzet bez hamulcow. Ale co tam hamulce. Lepsze przygody miala Drahanka:) Najpierw po przejechaniu niespelna 200m zlapala gume...Ups, chyba drogi i ulice Banlung sa naprawde pelne wybojow i niespodzianek, tym bardziej ze conajmniej polowa ulic w tym prowincjonalnym miasteczku to drogi bez asfaltu- ot piach i wertepy. Po zmianie opony dalej w droge...dalej, tzn 100m i tym razem Drahanka rozciachla o rower noge. Jak by tego bylo malo po przejechaniu kolejnych 500m spadl lancuch:) No coz, niektorzy mowia do trzech razy sztuka- u nas byly 4 proby i za czwartym razem udalo sie w koncu ruszyc z kopyta:)
Nasz cel na ten dzionek- dwa malownicze wodospady, oddalone od Banlung o ok 10 i 12 km: Katieng Waterfall oraz Kachanh Waterfall. Po drodze mijalysmy male wioski i zagubione wsrod drzew bananowych zagrody. Podstawowa roznica miedzy tymi wioskami, a wioskami jakie zwiedzalysmy na rowerach kilka dni wczesniej wokol Kratie to taka, ze te sa 10 razy bardziej zakurzone. Pora sucha przypomina o sobie z cala stanowczoscia i my po przejechaniu 10 km wygladalysmy nie lepiej niz cala okolica- kurz byl wszedzie- na naszych wlosach, ubraniach i nawet pod ubraniami:) Zaczelysmy sie ladnie komponowac z okolica a kolorem skory przypominac chyba Aborygenow:) Taka nowa opalenizna :):) Niestey nietrwala , bo po dotarciu do pierwszego z wodospadow ( Katieng Waterfall) skorzystalysmy ze znakomitej sposobnosci kapieli wsrod szumu wody:) Katieng Waterfall mimo pory suchej zachwycil nas swoim pieknem i malownicza okolica. Kaskady wody splywaly wprost do malego jeziorka, ktore az zachecalo by sie w nim wykapac. Zatem nie zwlekajac zbyt dlugo zazylysmy orzeziwiajacej kapieli polaczonej razem z prysznicem pod wodami wodospadu:) Na upalne dni polecamy kazdemu- w ramach srodkow zastepczych mozna wykorzystac fontanne:):) Sa bardziej dostepne w miescie:)
Oczywiscie nie bylysmy jedynymi osobami, ktore postanowily zazyc kapieli pod strugami wodospadu. Lokalni turysci tez pluskali sie w wodzie, jednak co zadziwiajace wskakiwali tam w calych ubraniach: w bluzkach, dzinsach a nawet w kapeluszach! To taki kambodzanski zwyczaj. Nie uwidzisz lokalnego bez odzienia w wodzie- chodzi o to zeby cale ubranie bylo mokre. My postanowilysmy jednak pranie zrobic osobno:)
Drugi wodospad, Kachanah Waterfall, tez byl pieknie polozony i otoczony jeziorkiem, w ktorym mozna poplywac. Co prawda byl chyba mniej malowniczy od pierwszego, ale nie mialo to wiekszego znaczenia jesli czlowiek szuka kazdej sposobnosci ochlody przed morderczym sloncem i kurzem. Potem juz tylko powrot do wiecznie zakurzonego miasta- tym razem juz bez zadnych specjalnych przeszkod:) Na koniec dnia mialysmy za to jeszcze jedna atrakcje- trafilysmy do lokalnego sklepu z plytami karaoke- taki Empik Megastore w baraku z desek:) Jak jestesmy w poludniowo wschodniej Azji to trzeba sie wczuc w klimaty i zapoznac blizej z lokalna muzyka. Pierwsze doswiadczenia zebralysmy juz podrozujac autobusami- zarowno w Wietnamie jak i w Kambodzy kierowca w autobusie niemal zawsze wlacza plyty z miejscowymi plytami karaoke:) Niektore utwory znamy juz prawie na pamiec, ale w celu lepszego utrwalenia materialu trzeba bylo nabyc jakies pomoce edukacyjne- przebieralysmy zatem na stojakach, sprawdzalysmy kolejne plyty...i w koncu jest! Jest upragniona piosenka, ktora leci w kazdym autobusie! Jak wrocimy do Polski nagramy wlasna wersje i rozeslemy demo do kazdej wytworni- sukces i kariera gwarantowane:):) Udane zakupy poprawily nam humory nie pustoszac za bardzo naszych kieszeni- 1 plyta to koszt 1500r.
Nastepnego dnia rowniez penetrowalysmy okolice na dwoch kolkach. Drahanka znowu dostala rower ze spadajacym lancuchem. Borowka model bez hamulcow zamienila na model bez przerzutek. Tzn przerzutki byly, ale nie dzialaly:) Na takim sprzecie dojechalysmy do trzeciego w poblizach Banlung wodospadu- Cha Ong Waterfall. W LP opisywany jest on jako najladniejszy z 3 wodospadow, jednak na nas nie zrobil az tak oszalamiajacego wrazenia. Dlatego tez szybko zmienilysmy kierunek i udalysmy sie nad pobliskie jezioro- Boeng Yeak Laom Lake. Tam spotkala nas kolejna atrakcja pod postacia lokalnych grajkow, ktorzy rozlozyli sie nieopodal nas na trawie i swietowali niedziele. Drahanka dolaczyla do wspolnego biesiadowania i juz po chwili bratala sie z miejscowym folklorem, pobierajac przy okazji prywatnych lekcji gry na zakupionym w Siem Reap instrumencie- trou. Nabyte umiejetnosci w sam raz przydadza sie do przygotowania plyty karaoke z naszym udzialem:) Niestety dzien sie konczyl, rowery musialysmy oddac i wspolne biesiadowanie nie trwalo zbyt dlugo. Po powrocie do miasta spotkalysmy znow przewodnika Mr. Chaag'a, z ktorym umowilysmy sie na nastepny dzien na motorowa wyprawe. Taki maly prezent z okazji Wielkanocy:)
Na koniec dnia zostalo jeszcze malowanie jajek - w koncu sobota wielkanocna i jajka malowane musialy byc:) Czlowiek musi sobie radzic w kazdych warunkach i dlatego pisanki byly wykonane tylko za pomoca dlugopisu ale efekt byl olsniewajacy.
Niedziele Wielkanocna zaczelysmy od smakowitego sniadanka. Jajka byly jednak jajkami " z niespodzianka"- zawieraly gotowane pisklaki. Cala anatomia na wierzchu. Takie 2 w 1. Tylko tym razem zamiast zabawki zylki, flaczkii inne czesci malego pisklaczka. Mniami....tylko ze nie przeszlo nam to przez gardla. Pieknie malowane pisanki poszly tym razem do kosza. Zostaly nam lokalne slodkosci- ryz z kokosem i ryzowe galaretki. Wszystko przyprawiane bananami. Ach jak my tesknimy za polskimi ciastami! Moze ktos na ochotnika wysle nam jakas mala paczke?
Po takim pysznym sniadaniku czas na wyprawe dnia. 2 motory przygotowane a my zwarte i gotowe ruszylysmy na kolejne spotkanie z przygoda. A przygoda to byla wielka. Zakrapiana pylem, kurzem i brudem wszelakiej masci. Zostalysmy prawdziwymi smoluchami:) Pytacie jak wygladalysmy po zejsciu z motorku po godzinnej przejazdzce szutrowa droga z liczbnymi wybojami?!? Otoz nie bylo widac prawdziwego koloru naszych cial ani naszych ubran:) Jesli myslalysmy ze po przejazdzce rowerwoej jestesmy zakurzone to bylysmy w bledzie- teraz wygladalysmy juz jak rodowite Murzynki:) Dopranie ciuchow na koniec dnia zajelo nam 2 godziny. To chyba dowod na to, ze faktycznie bylysmy brudne:) Ale co tam. Smoluchami zawsze fajnie byc:) Pozdrowienia dla psa Smolucha:) Przeciez mozna zazyc jak zwykle kapieli w rzece i tak tez zrobilysmy. Wczesniej jednak wynajelysmy lodke (koszt 15 $) i wraz z naszym przewodnikiem pomknelysmy do Chunchiet Village. Tam zwiedzalysmy miejscowy cmentarz lokalnej mniejszosci ludu Tampun. Cmentarz polozony jest w dzungli, zarosniety drzewami i innymi zaroslami a groby skladaja sie z dwoch rzezb: kobiety i mezczyzny, drzewa bananowca oraz dachu-baldachimu. Co ciekawe groby nie sa remontowane ani odnawiane jesli ulegna zniszczeniu- wszystko ma pierwotny kszalt i pozostawione jest naturze. To naprawde magiczne miejsce. Potem w drodze do kolejnych wiosek wyladowalysmy na malej wyspie na srodku rzeki, gdzie zazywalysmy kapieli w chlodnej wodzie. Lany poniedzialek mial byc dopiero jutro ale u nas byl dzien wczesniej:) Mr. Chaag skutecznie wpakowal Drahanke kilka razy pod wode, a wiec lany poniedzialek zaliczony:):) Na koniec wizyta w Lao i Chinese Village. Potem powrot naszymi kochanymi motorkami przez zakurzone wertepy- nasze ciala i ubrania juz nie mogly wygladac lepiej:) Wzorki z kurzu we wszystkie strony- niestety wszystkie w kolorze miedziano-rudym... Na koniec tego ekscytujacego dnia zasmakowalysmy lokalnego rarytasu- koktajlu kokosowego zmiksowanego z lodem. Pychotka:) Tak zakonczylysmy niedziele wielkanocna. Nie byla podobna do tradycyjnych swiat, ale my ja spedzilysmy naprawde znakomicie i polecamy kazdemu takie przejazdzki na motorkach. Nawet za koszt prania potem ubran przez 2 godziny:)
Subskrybuj:
Posty (Atom)