sobota, 10 stycznia 2009

wielkie "shopping", a wiec ostatnie dni w Indiach (Delhi i Puskhar)


































8.12 - 18.12.2008
To już moje ostatnie chwile na obczyźnie. W rzeczywistości te ostatnie półtora tygodnia to już czas odpoczynku, przyzwyczajania się do myśli powrotu i wielkie „shopping”:) Spacery po Delhi, pyszne obiadki, odwiedziny u znajomych, wizyty w kinach i na marketach.. ahhh.. spokojny i przyjemny czas:). Choc z drugiej strony patrzac na obecna sytuacje w Indiach, a mam na mysli ostatnie zamachy w Mumbaju i nieudaczną akcję ratunkową miejscowej policji i służb specjalnych, czy ten czas można nazwac spokojnym?? Spytacie czy cos się zmienilo w Delhi? Otóz wiele.
Oczywiście najbardziej widocznym objawem ochrony przezd zamachami sa przeszukiwania przy wejściu do każdego centrum handlowego, na każdy market, w każdym publicznym miejscu, zakazy robienia zdjęć, wnoszenia roznych niepozadanych rzeczy.
Z tymi zakazami zwiazana jest jedna z moich przygod. Wraz z współlokatorem mieszkania Manu, a i moim bliskim przyjacielem Fareed’em udalam się do kina na niesamowity chinski film „The still life”. Jednak obok filmu wrazenie i emocje wywołało również samo wejscie do kina. Udalismy się do wielkiego centrum handlowego Select Citywalk Saket. Najpierw przeszukano nas przy wejściu do centrum. Każdy przechodzi przez bramki wykrywające metale, potem rewizja osobista. W przypadku kobiet wchodzi się za specjalnie przyszykowany parawan, a dwie sympatyczne pracowniczki ochrony dokonuja przeszukania torebki, jak i metodą dotykową wszystkich części twojego ciała:) No ale to tylko początek. Przy wejściu do kina okazalo się, ze po zamachach w Mumbaju wprowadzono dodatkowe srodki bezpieczeństwa w postaci zakazu wnoszenia jakichkolwiek toreb, torebek, kamer, laptopow. Jednym slowem do kina mozna wejsc bezjakichkolwiek rzeczy materialnych:) Na moje nieszczęście nie bylam tego swiadoma i jak to typowy turysta zawsze przemieszczam się z moim ukochanym aparatem przy boku. Wczesniej nikt mi tego nie zabronil, ale teraz …. Ups.. kto wiedział.. No coz.. Drahanka nie poddaje się jednak za latwo.
Rozpoczelam wiec od rozmowy z pracownikiem w kasie… zabawne.. przebieglo to mniej wiecej tak:
Ja: Czy mogę wejsc z aparatem, skoro jestem turystka i zawsze poruszam się z kamera na ramieniu?
Pracownik kina: Nie, mamy nowy zakaz, zabraniający wnoszenia aparatow na sale kinowa.
Ja: Rozumiem, wiec gdzie mam go zostawic?
Pracownik: W samochodzie
Ja: A co jeżeli przyjechałam ryksza?
Pracownik: Hmmm?!?! To powinna Pani zostawic go w mieszkaniu.
Ja: No niestety nie mogę, bo jak Panu wspomniałam jestem turystka i nie mam mieszkania w Delhi (tutaj troszke naciągnęłam, ale jakichś argumentów musiałam uzyc:)). Podrozuje i wlasnie mam ochote obejrzec seans, a Panstwo mi to uniemożliwiają.
Pracownik:Hmmm… To proszę zostawic w hotelu
Ja: Nie ma sprawy, ale jeżeli wezmie Pan odpowiedzialność za aparat, który zostawie w hotelu. Jako turystka mam zasade, nie zostawiaj nic w pokoju hotelowym, bo możesz się z ta rzeczą pożegnać, ale skoro Pan da mi gwarancje, to nie ma sprawy:)
Pracownik: Hmmm…To ja nie wiem… hmmm… ale jest zakaz i nie może Pani.
Ja: Przepraszam bardzo, jak wspomnialam jestem turystka, podrozuje sama po Indiach i mam ochote obejrzec seans,a skoro Panstwo wprowadzaja zakaz, niemożliwy do zrealizowania przeze mnie, bo nie mam gdzie zostawic aparatu, proszę znaleźć mi rozwiązanie…
Pracownik: Hmmm…. Nie wiem.. to ja zawolam menedżera…
Ja: Bardzo proszę, chetnie z nim porozmawiam, a nawet oddam mu aparat na jego biurko na przechowanie:)

I co stalo się dalej? Po tak inteligentnej rozmowie zjawil się przełożony, kolejne tłumaczenia, wyjaśnienia i tylko jedna prosba z mojej strony: „Proszę znaleźć rozwiązanie na taka sytuacje...Podrozuje sama, nie mam samochodu, mieszkania, nie mogę zostawic aparatu w hotelu... wiec gdzie mam go zostawic, gdy chce pojsc do kina?? Jakie jest rozwiązanie??” Przelozony zgłupiał,a po pieciu minutach zastanowienia i rozmowy z ochroną zezwolił mi wejsc z aparatem, ale mialam obowiązek oddania ochronie baterii.
Jak widac udalo się. Fareed nie wierzyl.. a ja usmiechnieta z aparatem wmaszerowałam na sale kinowa:). Jak widac czasem warto się nieco powysilac i posprzeczac.. w koncu nie przyjechałam tu na marne:)
Ale obok naszej historii byliśmy świadkami innego incydentu. Na ten sam seans próbował się dostać inny Anglik, przyszedł ze zwykla torba, przewieszona przez ramie. Co ciekawe nie miał w niej nic ciekawego, tylko gazety, książki, jakies papiery. Oczywiście ochrona go wstrzymala i zabronila wejścia. Tylko co biedny miał zrobic - już kupil bilet (210 rupii), a w okolicy brak miejsca na zostawienie dobytku. Również wezwal przełożonego. Ten jednak ani nie chciał zezwolic na wejscie, jak i zwrocic pieniędzy za zakupiony bilet. Po 10 minutach bezskutecznej klotni poddal się, w nerwach rzucil torbe przy kasie i wszedł na salę. Nie uwierzycie.. po dwoch godzinach ta torba nadal tam lezala, tuz przy kasie, na podłodze.. tam gdzie przechodzi tysiące Hindusów, skupionych na zakupach. Ahhh.. Niby zwykle wejscie do kina, a tyle problemow:)
Ale warto było. Film „The still life” to historia chinskiej pary pochodzącej z malej wioski nad rzeka Jangze. Dla mnie fil ten byl niesamowitym doświadczeniem powrtu do Chin, nad Jangze, gdzie bylam kilka miesiecy wczesniej. Jeszcze tak niedawno widziałam te opuszczone domy, opuszczone wioski, które niebawem znikna pod powierzchnią wody (zalewanie przełomów Jangze), a teraz mialam okazje przyjrzec się w jaki sposób przesiedlano ludzi, niszczono budynki. Dla mnie obok historii w filmie była to sentymentalna podróz w miejsce, które stalo mi się tak bliskie. Piekny film, nigdy go nie zapomne.
Ciesze się, ze Fareed obejrzał go ze mna, bo Manu chyba nie dal by się namowic na chinska kinematografię:). Manu dołączył do nas wieczorem. Co ciekawe nie zgadaliśmy się i czekal pod innym kinem PVR Saket. Tu Saket, tam Saket.. ale calkiem rozne miejsca:). Wynagrodzilismy mu to jednak pyszna kolacja, a on pieknymi kwiatami i muzykowaniem w rykszy (to takie Male tajemnice:)).
Z tego okresu, niby takiego zwyczajnego przyszla mi do glowy jeszcze jedna ciekawa historia. Jednego poranka (po kolejnej klotni z rykszarzami, bo za przejazd na Srujinagar Market żądali 80 rupii, gdzie maksimum to 30:() wybrałam się na mój ulubiony i chyba najtańszy w Delhi market – Srujinagar. Niemal jak nasz Plac Swiebodzki w niedziele tylko z tańszymi i ciekawszymi towarami:).. chodzilam, oglądałam, kupowalam kolczyki… Nagle nastąpiło ruszenie, ludzie zaczeli uciekac, biegac, pelen poploch. Ludzie biegali we wszystkich kierunkach, krzyczeli, niektórzy zbierali towary i wrzucali do wnetrz stoisk. Powstal harmider i panika. Stalam jak wmurowana, w mojej glowie, powstala myśl „Uciekac? Czy to jakis atak? Bomba?” Nie wiedziałam co się dzieje, zwróciłam się wiec do Pani stojacej obok mnie z pytaniem „Czy powinnam uciekac? Co się dzieje?” Ona odpowiedziala „Nie, nie.. to tylko policja wkroczyla na plac, to normalne”.. no tak, całkowicie normalne:) Nie uwierzycie...po dwudziestu minutach placu nie było, wszyscy rozbierali stoiska, demontowali wszystkie wystające czesci. Okazalo się, ze wiele stoisk jest poszerzanych,a wielu ludzi sprzedaje bez pozwolen. Ja bym nawet pokusila się na stwierdzenie, ze wszyscy, gdyz po pol godzinie placu nie było. Wszystkie rzeczy były wrzucone na kupe do pomieszczen, niektorzy wrzucali na dachy, inni za ploty, oby tylko uchowac się przed okiem policjantow, którzy dumnie kroczyli za samochodem ciezarowym, na który wrzucali wszystkie zarekwirowane rzeczy. Co ciekawe tam wyladowal stojak z pieknymi kolczykami, które zakupilam jeszcze pol godziny wczesniej. To było niezapomniane wrazenie…:) Tak bardzo zalowalam, ze tego dnia nie wzielam aparatu. Market, który jest najbardziej popularny i oblegany przez Hindusow zniknął w ciagu 30 minut, a wszystkie towary ukryly się niemal w dziurkach dla myszy:).
Takich historii mialam jeszcze kilka, w koncu ostatnie półtora tygodnia spedzilam na kupowaniu prezentow, pamiątek i zasluzonym odpoczynku. Co ciekawe zakupy zaciągnęły mnie i Manu na weekend do Puskhar – miasta slawnego z kramow z indyjskim bogactwem. Pojechalismy tam w ostatni weekend i popadliśmy w szal zakupow (zakupy te mialy jakis wiekszy cel, ale to na ta chwile mala tajemnica:)). Przy mojej pierwszej wizycie w Pushkar mieszkalam w hoteliku blisko jeziora. Tym razem z Manu zostaliśmy nieco dalej w Milkman GH. Genialne miejsce, tanie, klimatyczne, z pieknymi pokojami i miluchna obsluga. Polecam:) Te dwa dni w Puskhar spędziliśmy na zakupach, ale był to zarazem czas delektowania się pogaduchami ze sprzedawcami i przyjemnymi herbatkami:). Co ciekawe wypracowaliśmy z Manu technike zakupowa, która sprawdzala się w stu procentach. On nawiązywał kontakt ze sprzedawca, bratal się, zagadywal, a ja wybieralam ciuszki:). Potem gdy przychodzilo do negocjacji i ustalania ceny on przejmowal pałeczkę, a ponieważ wszyscy go kochali zyskiwaliśmy znaczne upusty:) Zgrany duet. Lepiej tylko nie pytajcie ile ciuchow zakupiliśmy… ahh… przyjezdzajc plecaki były puste, potem ciezko byloby je unieść:)... Ale ja przeciez nienawidze zakupow:):) Kto by pomyślał:) W drodze powrotnej mielismy smieszna historyjke z grupa lokalnych mlodziaszkow, którzy zagadali nas w autobusie do Ajmer. Byli zszokowani, ze Manu mowi po hindusku, bo jak to możliwe, skoro jest z „biala”. Padlo „My myśleliśmy, ze Pan z USA… WOW z Ameryki”. Potem pozegnali się z wielka czcia jak z krolem. Ahhh.. Ciagle mnie dziwi to zapatrzenie Hindusow na Ameryke. Wszystko co amerykańskie to genialne, piekne i niestety niedoścignione dla nich:( Nie wiem dlaczego, ale ja nie czuje tego.. Ameryka jest mi daleka i nie czuje przyciągania.. Chyba ze tylko grawitacyjne:).
Ostatnie dwa dni spedzialam u moich przyjaciol w innej czesci Delhi -Dwarce. Niestety Ram musial wyjechac nagle, wiec nie udalo mi się z nim pożegnać. Na szczescie Kavita zostala ze mna. Przedostatniego dnia poszłyśmy na market by kupic tysiące „bangles” (przepiekne hinduskie bransoletki).. bangles na prezenty, dla siebie…a ostatniego dnia moje ukochane „mahandi”. Tym razem pokusilam się na malowanki na rekach, jak i na nogach. Samo wybranie wzoru zajęło mi sporo czasu, ale w koncu to ostatni raz w tym roku:). Wraz z Kavita wybrałysmy, wynegocjowałyśmy cene (tym razem calkiem kosztowne malowidełka:)) i zaczęło się. Samo malowanie zajęło około 2,5 godziny. Trzymanie rak na wprost, sztywno, bez oparcia.. podobnie nogi… możecie sobie wyobrazic.. nie jest to najłatwiejsze:) Ale to nie koniec. Potem kolejne trzy godziny bez dotyku, a jakos trzeba było się dostac do domu, a potem na Gautam Nagar. Kavita mnie uratowala. Na boso dopełzłam do rowerowej rykszy, która zawiozła nas do Kavity domu (wertepy, ty spadasz, ale nie możesz się złapać niczego, bo przeciez mehandi się zepsuje), potem kolejna autoriksza i godzinna podroz na poludniowego Delhi. Udalo się.. nie dotknęłam niczego. Ale wieczor i tak nie był najłatwiejszy. Pakowanie, bo przeciez rano samolot, a tu nie można niczego dotknąć:) No coz.. jak zwykle pakowanie nad ranem w ostatniej chwili:)
Ostatniej nocy mielismy jeszcze jedna przygode. Tydzien wczesniej w jednym z porządnych sklepow zamówiliśmy „Suit” (typowy indyjski stroj”) dla mnie i dla mamy. W sklepie gwarantowali, ze zamowione kreacje beda idealne przy odbiorze, dlatego zgodzilismy się na dlugi termin wykonania. Jak się jednak okazalo stroje były makabryczne… Rano samolot, a my do 4-tej w nocy walczylismy z krawcem. Trzy poprawki w każdym z trzech strojow, jazdy z GN do krawca i z powrotem. Walka trwala do 4tej rano, ale udalo się… stroje wróciły i w calkiem dobrym stanie. Szkoda tylko, ze tyle nerwow i wysilku nas to kosztoiwalo. Nauczka na przyszłość:(.
No coz.. nie było czasu wiec na spanie, leżeliśmy i przysypialiśmy nad ranem. Cale szczescie zaprzyjaźniony, zamowiony na 7-ma rano taksówkarz nas obudzil:) Bez niego lot do Polski odbyl by się bez nas:) Czy byloby to kolejne przeznaczenie, abym zostala w Indiach dłużej? Kto wie:)