wtorek, 4 marca 2008

Hoi An - miasto dla artystycznej duszy

1.03.2008 - 2.03.2008
Hoi An powitalo nas cudowna pogoda. Jak nam juz brakowalo sloneczka i ciepla:) Ciepla niby mieli dostarczyc wietnamscy mezczyzni, ale tylko Drahanka znalazla meza i doznala tych blogich chwil. Tymczasem Borowka usychala i zamarzala. Czy to Syberia?!?!
Hoi An to bardzo turystyczne miasteczko, z dobrze rozwinieta baza noclegowa i gastronomiczna. Turysta to tutaj nie przypadek, nikt nie patrzy sie na ciebie jak na kosmite, a na ulicach widujesz wielu "Bialych". Mimo calego swojego uroku dla nas to misato wydalo sie troche za bardzo zatloczone przez turystow. Ale od poczatku.
Po szybkim znalezniu noclegu (6$ za pokoj Mai Chau Hotel) udalysmy sie na starowke, gdzie mieszcza sie wszystkie zabytki i atrakcje. Nie moglo sie oczywiscie obyc bez lokalnego targu, ale do takich widokow powoli sie przyzwyczajamy, choc fajnie jest poprzygladac sie babcinkom w wietnamskich kapeluszach siedzacym na ziemi i sprzedajacym zielenine. A te kapelusze najfajniejsze:) Sprawimy sobie takie i po powrocie do Polski nie sciagniemy ich z glowek:) Nawet na rozmowach o prace:)
Hoi An.. artystyczne miasteczko z niska zabudowa i licznymi starymi kamiennicami i pagodami. Uliczki waskie, dostepne tylko dla pieszych, rowerow i wszechobecnych motorow. Zwiedzilsymy tylko kilka atrakcji, poniewaz bilety do zwiedzania udostepnione turystom obejmuja zestaw 5 atrakcji, wybieranych sposrod 5 kategorii. Wybiera sie jedna atrakcje z kazdej kategori, tak wiec nie mozna zobaczyc 3 pagod, czy dwoch swiatyn. Naszym zdaniem ten system nie do konca sie sprawdza, bo nie ma swobodnego wyboru co sie chce ogladac, a cena za jeden bilet 75000d jest stosunkowo wygorowana i nie mozna sobie pozwolic na zakup np 3 szt.
Pierwszego dnia popoludniu postanowilysmy zaznac kolejnych atrakcji, poczawaszy od jazdy lokalnym autobusem, a skonczywszy na zwiedzaniu Marble Mountains (10 km na poludnie od Dannang). Autobus nie dostarczyl zadnych zaskakujach atrakcji (znow leciutko przeplacilysmy, ale tym razem mniej, bo sprytnie wypytalysmy w biurze podrozy o jego cene - tym razem 15000D).
Gory Marmurowe (wstep 15000D) to kilka wystajacyh marmurowych skal, ktore kryja w sobie male jaskinie i swiatynie na ich stokach. Zwiedzilysmy je stosunkowo szybko, bo gdy ze szczytu jednej z nich ujrzalymy widok morza, nasze nozki nie mogly ustac w miejscu. Pragnely popluskac sie w wodzie i dlatego potuptaly szybciutko w strone plazy. Morze bylo poprostu cudowne, Plaza pusta, fale wysokie, szum morza, a na horyzoncie zachod slonca. Co za romantyczna atmosfera:) Szkoda, ze meza obok brak:) Hai.. gdzie jestes?!?!:):)
Sesja zdjeciowa na plazy, w lodkach (o ksztacie polowki owocu kokosa), ale niestety uciecha nie trwala dlugo. Zaczelo sie robic ciemno i trzeba bylo wracac do miasta:( Zaplanowalysmy powrot tradycyjna droga, czyli lokalnym busem, ale gdy spacerowalysmy wzdluz szosy, zatrzymal sie jakis Wietnamczyk w busie i zaproponowal podwiezienie. Oczywiscie chcial kaske za to, ale nie zrobil na nas wielkiego biznesu, bo dalysmy mu tylko 10000d, a wiec normalna oplate za transport z kurami:)
Nastepnego dnia wykupilysmy wycieczke do My Son (cena: 5$/os z lunchem na lodzi). My Son to siedziba dawnych wladcow Champy. Niestety nie mozna sie tam dostac samemu, wiec wbilysmy sie w grupe tysiaca turystow, zadnych zwiedzania:) Wietnamczycy wynosza My Son na piedestal i porownuja do Angkor Wat. Niestety dla nas porownanie to wypada blado:(. Choc fajnie jest zobaczyc ruiny swiatyn i siedzib dawnych ludow, ktorzy obecnie mieszkaja na poludniu Wietnamu w delcie Mekongu. Choc My Son nie powala to na pewno warto je zobaczyc przy okazji wizyty w Hoi An.
Do Hoi An wrocilysmy lodka, na ktorej zaserwowali nam maly lunch. Milo bylo plynac glowna rzeka w centralnym Wietnamie wsrod otaczajacyh pol arbuzowych:) Niestety nie jest to jeszcze pora zbioru, wiec nie udalo nam sie skosztowac arbuzow prosto z pola:( Popoludniu poszukiwanie pamiatek po malutkich straganach i sklepikach umiejscowionych w waskich uliczkach Starowki, a potem odpoczynek nad rzeka na laweczce wcinajac pyszne miejscowe owoce (jedne z nich to nieznane dla nas kulki wygladajace jak male jezyki, z wystajacymy kikutkami. Je sie tylko srodek, ale smakuja wysmienicie, nazwy jeszcze nie odkrylysmy:); tak dla orientacji kilogram owocow kosztuje okolo 10 000-20000D).
O 18tej wyruszalysmy z Hoi An nocnym autobusem do Da Lat, wiec pozegnanie z miastem, przepakowanie plecakow i dalej w droge.
Wykupilysmy najtansze bilety (220000d/os), a wiec w autobusie z siedzeniami, a nie sleepery, jak kazdy normalny turysta. Liczylysmy na wolne miejsca i mozliwosc rozlozenia sie na dwoch siedzeniach. Niestety autobus byl prawie pelny, ale Borowka zadzialala. Dorwala jedyne wolne dwa siedzenia. Jaka byla zazdrosc innych pasazerow. Ale coz...kto pierwszy ten lepszy.
Tym sposobem podroz do Nha Trang, gdzie mialysmy przesiadke uplynela nam na smacznym snie:) O 5tej, tuz przed wschodem slonca wjechalismy do Nha Trang, gdzie zaskoczyl nas widok tysiaca Wietnamczykow uprawiajacyh jogging, gimnastyke, badz jakies inne wygibasy na ulicach o 5tej rano. W Polsce o tej porze wszyscy smacznie spia:)
Nha Trang to oaza plazowa dla turystow. Wiekszosc ludzi kojarzy Wietnam wlasnie przez to miejsce. To takie Bahama Beach w Azji. Trzeba przyznac, ze plaza jest cudowna i zagospodarowanie terenu wokolo rowniez. Nawet wielkie hotele tuz nad morzem jakos nie raza i ladnie komponuja sie z calosia krajobrazu. Udalo nam sie spedzic ponad 1.5 godziny na plazy, bo oczekiwalysmy na kolejny autobus do Da Lat (0 7.45). Tym sposobem mialysmy mozliwosc zobaczyc wschod slonca w tym pieknym miejscu. Na szczescie takie widoki sa za darmo i nie trzeba przeplacac, a tylko sie nimi delektowac. Do tego ogromne fale, takich chyba jeszcze nie widzialysmy. Rozbijaly sie o podloze wydajac w tym momencie olbrzymi huk. To bylo naprawde super przezycie. Niestety poltorej godziny szybko minelo i trzeba bylo wsiadac do autobusu. Do Da Lat jechalysmy 5 godzin. Autobus byl niemal pusty (rezerwacja w Sinh Cafe), wiec moglysmy wybierac w miejscach.
Do Da Lat dojechalysmy o 1-szej, ale to juz w kolejnym poscie.
Do nastepnego!

17 godzin w wietnamskim pociagu na drewnianych lawkach!!

29.02.2008 - 01.03.2008
Nastepny etap naszej podrozy zakladal wydostanie sie z Hoa Binh i podazanie na poludnie Wietnamu. Zwleklysmy sie z lozka o 4:00, zeby zdazyc na poranny autobus do Thanh Hoa. Oczywscie na dworcu robilysmy za atrakcje. Nikt nie mowi po angielsku, ale kazdy chce rozmawiac. Co ciekawe Drahanka spotkala Wietnamczyka niemal jej wzrostu. WOW. To sie niemal nie zdarza:):) nie potrafil powiedziec ani slowa po angielsku, ale ze pasujemy do siebie to tak:) Wiec jak widac komunikacja jest mozliwa nawet w kazdych warunkach:)
O 5:30 wsiadlsymy do autobusu. O dziwo tym razem nasze bagaze wyladowaly razem z nami w srodku. Co za ulga, tym razem moze nie przybiora ksztaltow balwanka:) Droga do Thanh Hoa (50000d/os) minela nam w miare szybko. Tym razem nie bylo dziur na drogach, nie bylo arbuzow, ale w autobusie panowal mroz:) Atmosfere podgrzalo dwoch oszustow karcianych, ktorzy wsiedli do naszego wesolego busika, wykiwali kilku biednych dziadkow (ale nam szkoda bylo szczegolnie jednego - takiego staruszka ze slicznym babcinym beretem z antenka) i znikneli tak szybko, jak sie pojawili. Dla nas byl to szok, ze mozna uwierzyc w takie zagrywki, ale jak widac Wietnamczycy sa bardzo ufni. Dodatkowo w naszym autobusie co chwila pojawialy sie nowe towary, od kabli, po slome i tysiace innych rzeczy. Trzeba dodac, ze w Wietnamie lokalne autobusy sluza obok przewozenia ludzi rowniez jako transport towarowy. Wszystko podrozuje z nami:):)
W Thanh Hoa nikt nie mowil po angielsku, ale jakims sposobem udalo nam sie dojsc, ze zjazd na poludnieWietnamu mozliwy jest tylko pociagiem. Czemu nie, taka opcja nam sie podoba. Tym bardziej ze mialo to byc 17 godzin w hard seat'erze, czyli na drewnianych, twardych lawkach. Jak sie okazalo wietnamskie twarde siedzenie to calkowicie cosik innego niz chinskie, ktore juz mialysmy okazje wyprobowac:) Ale od poczatku.
Co bylo ciekawe kupilysmy bilety do Dannang z miejscowka za 160000d/os z widniejacym na bilecie napisem "foreigners", co oznacza, ze mamy specjalne ceny. Ale ciezko uwierzyc, ze sa one nizsze... pytanie ilokrotnie wyzsze?!?? Niestety dodatkowych luksusow brak. Co nas zaciekawilo, na bilecie byl wskazany numer wagonu, ktory korespondowal ze wskazanym miejscem zatrzymania pociagu na peronie. A ludzi na peronie bylo sporo.. powiedzialybysmy nawet, ze bardzo duzo.. Co ciekawe my mialysmy wagon numer 1... a cala reszta spytacie??... wagony od 3 wzwyz. Co oznacza, ze stalsymy same jak dwa pajacyki na wskazanym do tego miejscu, a kazdy patrzyl na nas jak na ufoludki:) A jeszcze zielone nie jestesmy i nie swiecimy w ciemnosciach:) Swoja droga ciekawe kiedy to nastapi:)
Tak stalysmy i stalysmy, pociag oczywisacie mial opoznienie. Ale nadjechal. Jakie bylo nasze zdziwienie, gdy zobaczylysmy jak wyglada. Przypominal pociagi wazace ludzi do Oswiecimia. Okratowany, caly stalowy, zardzewialy..a przeciez udajemy sie na egzotyczne poludnie z palmami:) Ciekawe czy w srodku serwuja drinki z parasolka?!:) Na 17 godzin jazdy to chyba przydalyby sie butelki z parasolkami, a nie male drinki.. ale niestety tego nie serwowali:)
Spytacie jak w wyglada hard seat'er w Wietnamie. Otoz to wagon z dwoma rzedami drewnianych, koszmarnie twardych lawek. Niestety sa one skrojone jak zwykle na krotkie wietnamskie nozki. Poczatkowo siedzialysmy same na dwoch przeciwleglych lawkach, wiec jakos dalo sie wytrzymac. Widok z okna?!?! Zero. Jest krata i brudna szyba. Nic nie widac:(
Ale co nas zaskoczylo to fakt, ze w pociagu serwowali obiad. Najpierw myslalysmy, ze to dla wyzszych klas, a nie dla najtanszych hard seat'erow. Ale jedzenie dostawali wszyscy. WOW. Nie pyatjcie jak smakowalo...chwasty, ryz i mieso sprzed tygodnia:) Ale milo ze serwuja. Dziekujemy za to wietnamskiej kolei:)
Pierwsze godziny spedzilysmy na jedzeniu slonecznika (w tym celu kupilysmy caly kilogram:). Potem przerabialysmy notatki i przewodniki o Chinach. Kochamy Chiny, ale ile mozna:) W pewnym momencie nadszedl czas na ukladanie sie do snu, albowiem nasza podroz zaczela sie o 14:00, a skonczyla sie o 5:00 nad ranem. Wiec troszke czasu dla siebie mialysmy. Spanie!?!?! Ach jak o tym marzylysmy. Gdy pojawily sie dodatkowe osoby, ktore zajely miejsca na przeciwko nas, nasza przestrzen zyciowa drastycznie sie zmniejszyla i juz tylko moglysmy pomarzyc o snie. Zwinelysmy sie w klebki (zarowno z zimna, jak i niewygody)....niestety my dwie na jednej lawce to male przegiecie. Wietnamczycy niemal ukladali sie we trzy osoby. Ale my ciutke wieksze:) Ups...
Poszlysmy spac dopiero, gdy pociag minal Hue, a nam na sen zostalo okolo 3 godzin. Nie za wiele, jak na cala noc:( Oczywiscie jedyne co czulysmy podczas jazdy to nasze cudowne kosci ogonowe i wszystkie kregi... tak poznalysmy anatomie ludzkiego ciala. Jak ktos ma zamiar korzystac z wietnamskich hard seat'erow polecamy gruntowne przytycie. Kazdy kologram jest na miare zlota:)
Ale jak widac da sie przezyc 17 godzin w wietnamskim pociagu. To bylo ciekawe doswiadczenie, a nastepnym razem bedziemy sprytniejsze. Do pociagu trzeba wziac ze soba mate i ukladac sie pod siedzenie. Tylko pytanie czy my jestesmy w stanie sie tam wcisnac tak jak Wietnamczycy?!?! Oto jest zagadka do rozwiazania na przyszlosc. Jesli komus z was uda sie ta sztuczka obiecujemy nagrode:)
Oczywscie w pociagu robilysmy za atrakcje, bo ktory obcokrajowiec podrozuje hard seat'ermai. Chyba tylko turystki z Polski:)
Do Dannang przybylysmy o 5:00, gdzie zlapalysmy miejscowy autobus do Hoi An (25 000d/os, ale znow bardzo przeplacilsymy, co nas bardzo zdenerwowalo). Wietnamczycy zeruja na turystach, a my tego nie lubimy:(:( A jedyna przyjemna rzecza bylo to, ze tym razem udalo sie jechac z kurami:):) Cel osiagniety mozemy wracac. Ale kury nie mialy miejscowek:)
I tak dotarlysmy do Hoi An, ktory byl kolejnym etapen na naszej trasie podrozowania przez malowiniczy Wietnam.