poniedziałek, 12 maja 2008

Tybetanska bajka - Shangri La


























3.05 - 5.05.2008
I tak juz sie stalo. Borowka mnie opuscila i poleciala na inna planete, aby wykurwac swoje piekne cialo i umysl, a ja zostalam zeby eksplorowac najbardziej dziwaczne zakatki Chin. Po smutnym rozstaniu na lotnisku w Kunming zlapalam pierwszy autobus (sleeper) do miejscowosci Shangri La (cena biletu - 179Y). Planowo autobus powinien odjechac o godzinie 18-tej sprzed dworca kolejowego w centrum Kunming. Niestety stalo sie inaczej. Zapakowalismy wszystkie bagaze, wsiedlismy do autobusu i czekalismy.. jednak autobus nie odjezdzal.. mijal czas, po pol godzinie dalej nic sie nie dzialo, ale wszyscy chinscy towarzysze nie denerwowali sie, po prostu czekali. Wiec ja rowniez cwiczylam sie w cierpliwosci i w ramach zabicia czasu studiowalam przewodniki. Minala godzina i nadal nic. Dobrze ze to sleeper, wiec moglam polezec w lozeczku, a nie musialam siedzec na zbyt malym siedzonku. Trzeba jednak przyznac, ze lozeczko rowniez za krotkie. Szkole sie wiec w roznych pozycjach jogi, tak aby dostosowac me cialo do tak malej przestrzeni. Moze po miesiacu jazdy takimi autobusami zostane mistrzem jogi:):):)Minelo poltorej godziny i autobus ruszyl. WOW!!! Szokujace bylo dla mnie to, ze nikt sie nie denerwowal takim opoznieniem. Dla nich to chyba normalne. W Laosie nalezalo wyrzucic zegarki, ale tu?? Jednak to jeszcze nie koniec. Przejechalsmy kilka przecznic Kunmingu i autobus oponownie stanal.. tym razem czekalismy pol godzniny na dwojke spoznionych Chinczykow, ktorzy dojechali do nas taksowka..No coz. Zasada jest jedna - nalezy dopakowac autobus do pelna, bez wzgledu na opoznienie:):)Ruszylismy w droge. Oczywiscie w nocy kilka postojow na jedzonko. Chinczycy uwielbiaja jesc cieple posilki w nocy!! Ja niestety nie przepadam za tego typu forma odzywania - szczegolnie o 2-3 w nocy. Poniewaz jednak bylam jedyna turystka, ktora podrozowala w jednym z 8-miu autokarow, stanowilam swoista atrakcje. Jak malpka, badz kosmitka.. sesje zdjeciowe na kazdym kroku. W przyszlosci musze zbierac oplaty za nie:):)Do Shangri La dojechalismy o 6-tej rano.Shagri La jest malym miasteczkiem polozonym nieopodal granicy z Tybetem. Wokolo niesamowite gory, wszedzie widac zasniezone szczyty wznoszace sie na wysokosc 5000-6000m npm. To cos co kocham najbardziej. Do tego te widoki, inna - typowa dla Tybetu zabudowa. Okolica naprawde zapierala dech w piersiach od samego poczatku.Po pol godzinie spacerku po miescie znalazlam nocleg w International Traveller Club (20Y/lozko w dormittory). Tym razem pokoj dzielilam z dwojka przemilych chlopakow z Japonii - Veno i Fujii. Nastepnego dnia spedzilismy sporo czasu na rozmowach, bo niestety pogoda nie dopiasala i troche padalo:(.Ale pierwszego dnia zaraz po przyjezdzie poznalam sympatyczna pare z Izraela - Taj-ga i Sagi, z ktorymi wybralam sie na wycieczke rowerowa po okolicznych gorach (wynajecie roweru - 20Y, ale tym razem moge pochwalic, ze rower byl w calkiem niezlym stanie; istnieje jedna zasada- wiele guesthousow oferuje wynajecie roweru, jednak z doswiadczen polecam korzystac z uslug wypozyczalni, gdyz jakosc rowerow jest znacznie wyzsza, a cena taka sama). Wypozyczylismy w trojke rowery i pojechalismy w gorki. Zakochalam sie w tym miejscu. Wszedzie wysokie gory - 5000-6000m npm(sama Shangri La jest na wysokosci 3200m npm.), pola na ktorych pasa sie jaki, tybetanskie wioski z domkami z gliny i przecudownymi rzezbionymi i malowanymi fasadami. Do tego wszedzie przemili i przesympatyczni Tybetanczycy. Juz z samego wygladu widac ogromna roznice w wygladzie ludnoscia tybetanska a Chinczykami maja znacznie ciemniejsza karnacje, bardziej skosne oczy, inny ksztalt twarzy, czesto czerwone policzki od slonca, ubieraja inne ciuchy, dostosowane do tutejszego klimatu. Jestem zachwycona ich uroda...w tej chwili przypominaja mi sie wszytkie zdjecia jakie widzialam z Tybetu... takich ludzi spotykam i takie widoki podziwiam wlasnie w tym mejscu, mimo ze nie jest to jeszcze Tybet. Szkoda, ze z powodow politycznych i nadal niebezpiecznej sytuacji nie moge tam zawitac. Ale wiem, ze zakochalam sie juz w tym miejscu i na pewno tam wroce:)Ale wracajac do mojego dzionka. Poejchalismy w strone Napa Lake. Trzeba przyznac ze czasem podjazdy byly naprawde meczace. Sama wysokosc 3300m robi swoje i organizm wariuje. Ale dalismy rade. Kazdy wysilek jest warty tego, aby zobaczyc takie krajobrazy. Po drodze mijalismy liczne wioski, w ktorych spotykalismy przemilych ludzi ubranych w typowe tybetanskie kolorowe stroje. Co ciekawe oni uwielbiaja zdjecia i daja sie fotografowac na kazdym kroku (nie jest to typowe zachowanie dla Azjatow). Po godzinie ostrego podjazdu dotralismy do Napa Lake. Poniewaz jak sie okazalo wstep kosztowal 30Y postanowilsimy sprobowac dostac sie do niego okrezna droga przez sasiednia wioske:) I udalo sie czesciowo. Dotarlismy, ale i tak zgarnal nas mlody straznik. Udalo nam sie jednak wynegocjowac cene 30Y za trzy osoby, wiec wynioslo nas to znacznie taniej:) Niesamowitym doswiadczeniem bylo spotkanie z dwoma malymi tybetanskimi dziewczynkami. Jedna z nich - Laso Dzoma (tak sie nazywa, ale nie mam zielonego pojecia jak sie to pisze:) upodobala mnie sobie a ja ja:):) Siedzialsymy razem, biegalysmy nad jeziorem miedzy pasacymi sie jakami, wokolo nas ogromne zasniezone gory, a ja czulam sie jak w niebie. Mimo ze ja nie znam chinskiego, ona angielskiego, siedzialsymy i rekami rozmawialysmy. Potem uczyla mnie znakow po chinsku, ale przyznam szczerze ze chyba jestem odporna na ta wiedze..Chinski jest dla mnie kosmiczny.. ale mysle, ze bede musiala ta odpornosc stracic i nauczyc sie chociaz podstaw, skoro zaczelam podrozowanie sama...:(Co bylo rowniez ciekawe - to niesmowite wychowanie tybetanskich dzieci. One zawsze dziela sie ze wszytkimi jedzeniem. Nawet jak podarowalam im ciastka nie zjadly same, ale obdarowaly wszytkich dookola, rowniez mnie, mimo ze nie chcialam. Chodzi o samo dzielenie sie. Niesamowity zwyczaj, tak zadko spotykany w innych nacjach. Wiec poza piekna uroda Laso Dzoma szlo rowniez piekne zachowanie. I jak ich nie kochac. Po poltorej godzinie biesiadowania na polu z jakami, ze smutkiem, ale musielsimy pozegnac sie z tybetanskimi przyjaciolkami i ruszyc dalej. Naszym kolejnym celem byl okoliczny klasztor - Ganden Sumtseling Gompa (wstep 30Y). Obecnie zamieszkany jest przez 600 mnichow (maja ladne bordowe stroje i wygladaj naprawde uroczo:). Sam klasztor podobny jest ksztaltem do tego w Lhasie. Polozony jest na wzgorzu, prowadza do niego strome schody, otacza go wiele starych kamiennych budynkow. Wszedzie spotkac mozna spacerujacych mnichow. Niesamowite sa rowniez swiatynie z posagami Buddy i innych bostw - kolorowe, zdobione. Czlowiek czuje sie tu jak na innej planecie.. czyli cos dla mnie:):) Do tego te widoki na okoliczne szczyty!!!!.W takich warunkach naprawde mozna oddac se medytacji:) Moze zostane wiec mniszka?!?!:)Do miasta wrocilismy okolo 20tej. Umowilam sie z izraelskimi przyjaciolmi na kolacje, jednak wracajac pochlonela mnie pewna atrakcja i nie zdazylam na spotkanie. Otoz w centrum miasta mialo miejsce male tancowanie. Zebralo sie chyba z 500 osob (jak nie wiecej), ktore tanczyly w kolko w rytm tybetanskiej muzyki. To bylo niesamowite doswiadczenie. Czasem trzymali sie za reke, czasem kucali. Wokolo stalo pelno ludzi i obserwowalo. Ale dla nich to bylo takie normalne. Okazalo sie potem, ze sa to wyznawcy animizmu, ktorzy w ten sposob modla sie. Cale widowisko trwalo poltorej godziny, a ja z niedowierzanienm i podziwem stalam i delektowalam sie tym widokiem. Czulo sie tam taka niesamowita jednosc miedzy tymi ludzmi...genialne. Taki prosty taniec, a tak laczacy i tak jednoczacy nieznanych sobie ludzi. Szkoda, ze w Polsce takie rzeczy nie sa praktykowane.Potem poszlam mna moj pierwszy samotny posilek. Weszlam do lokalnej knajpki. Coz za szok byl dla gospodarzy. Jak sie potem okazalo bylam pierwsza zagraniczna turystka, ktora zawitala w ich progach. Oczywiscie na migi i z uzyciem slownika pokazalam co chce do jedzonka. I dostalam, jakas zupe z makaronem i mieskiem, do tego ryz i smazone miesko z jaka. Wszystko bylo naprawde dobre, szkoda tylko, ze byla to porcja dla 3 osob, a nie dla samej Drahanki:):) Oczywiscie stanowilam kolejna atrakcje. Inni posilkujacy sie w knajpce przestali jesc odwrocili sie w moja strone i tylko patrzyli jak to jem:):) Uwierzcie mi.. jedzenie z poczuciem obserwacji przez 10 osob nie nalezy do komfortowych:):). Ale zarazem to ciekawe doswiadczenie. Grupa trzch mezczyzn zaprosila mnie na migi tancowanie dzisiejszej nocy, ale jakos nie skorzystam.Wracajac do hotelu zwiedzilam jeszcze noca stare misato (oswietlone wyglada nieziemsko!), a po powrocie spedzialm dwie godziny na milej pogawedce z dwojka znajomych z Izraela. Teraz juz wiem co moge robic w Izraelu, wiec moze nastepnym razem kosmitka Drahanka wyladuje wlasnie tam:):):)Tak minal mi moj pierwszy dzien podczas dalszej samotnej podrozy po Azji. Borowka!! Szkoda, ze Cie tu nie ma:(:(
Drugiego dnia w Shangri La pogoda jednak nie dopisala. Poniewaz padalo caly poranek spedzilam w pokoju z przemilymi kolegami z Japoni Veno i Fujii. Zastosowalismy wymiane... ja ich uczylam polskiego, a oni mnie japonskiego. Spytacie tylko czy cos z tego pamietam?!?! hihihi.. no nie za wiele:) wiem tylko jak sie pisze moje imie i nazwisko:) Takie koslawe znaczki.. hihi.. od dzisiaj podpisuje sie tylko w ten sposob. Ciekawe czy w banku to przejdzie:):) To byla jednak bardzo mila lekcja.Poniewaz deszcz nieco ustal postanowilam zwiedzic przesliczne miasteczko Shangri La. Najpierw poszlam na starowke, ktora swoim wygladem bardzo przypomina Lijiang, ale nie jest tak zatloczona i sprawia wrazenie bardziej przyjaznej - male drewniane domki, liczne kramiki z pamiatkami, na srodku maly ryneczek, na ktorym babeczki sprzedaja warzywa. Urokliwe miejsce. Potem udalo mi sie zwiedzic pobliska swiatynie przed ktora stoi olbrzymi modlitewny Ji Xuang Ru Yi Sheng. To taka olbrzymia, pozlacana wieza, ktora kazdy odwiedzajacy powinien poruszyc i obrocic odpowiednia ilosc razy. Osoby samotne powinny obrocic nieparzysta ilosc, zamezne badz zonate - parzysta:) Ja jako samotna odwrocilam trzy razy, a biorac pod uwage ze mistrz w Lijiajng przepowiedzial mi dwoch mezow mysle ze po takich staraniach i oznakach maz niebawem sie pojawi:):) Moze byc Tybetanczykiem, bo oni sa tacy sliczni:)Potem poszlam na pobliskie wzgorze skad rozposcieral sie niesamowity widok na Shangri La i okoliczne zasniezone gory. Siedzialam tam godzine i delektowalam sie widokim. Czas urozmaicalo mi jedzenie mietowego slonecznika... tak tak.. nie zartuje. W Chinach mozna dostac wszelkiego rodzaju smaki slonecznika, poczawszy od slodkich, z przyprawami, konczac na mietowym czy jasminowym..To sie nazywa pomyslowosc..dwa w jednym:):) Spytacie tylko czy to dobre.. hmmm..mozna sie przyzwyczaic:):)Obok przepieknego widoku na okolice byla jeszcze jedna rzecz, ktora wzruszyla mnie niemilosiernie. Otoz na samym szczycie wzgorza stoi urokliwa swiatynia. Jej wyjatkowosc wynika z faktu ze wokolo porozwieszanych jest tysiace choragiewek z zyczeniami. Nie uwierzycie.. wszedzie, na drzewach, na dachu, na scianach porozwieszane sa kolorowe choragiewki, ktore powiewaja na wietrze, a do tego sprawiaja bajkowe wrazenie. Czlowiek czuje sie jak w krainie koloru!! Cudo!!! Po pol godzinie zwiedzania pogoda zgonila mnie jednak na dol... znow zaczelo padac. Niemniej pomimo pogody dzionek byl spokojny, ale udany. Natepnego dnia planowalam pojechac do oddalonego o 70 km kanionu - Tiger Leaping Gorge. Niestety wczesne zwlekanie sie z lozka to nie jest moja silna strona, wiec zaspalam:)::) Wydawalo sie ze dzis pogoda dopisze wiec znow wypozyczylam rowerek (20Y) i postanowilam udac sie tym razem na poludnie od Shangri La - do oddalonego o 25km parku z dwoma jeziorami - Shudu Lake i Bita Lake. Poczatkowo droga wiodla przez pagorki, lekkie przewyzszenia wiec nie bylo problemow. Potem jednak zaczela sie niezla jazda:):) Podjazdy godne mistrza... ale jakie widoki wokolo.. achh.. zapieralo dech w piersiach, pot sciekal z twarzy, ale w oczach skakaly chochliki szczescia a na twarzy wielki bananowy usmiech:):) Po dwoch godzinach podjazdu dojechalam do parku. Myslalam, ze uda mi sie dotrzec do jezior samej - na rowerku.. ale nie. ...to sa Chiny i trzeba sie podporzadkowac ich genialnym rozwiazaniom. Otoz, dostac sie do parku mozna tyylko autobusem. W tym celu nalezy wykupic bilet za 190Y, wsiasc do autobusu, podobnego do Volvo jakie jezdza u nas we Wroclawiu i przez trzy godziny jezdzic autobusem po parku i ogladac jeziora przez okna busika. To sie nazywa chinskie zwiedzanie. Nie uwierzycie, ale innnego rozwiazania nie ma. Nie mozna wjechac zadnym innym srodkiem lokomocji, czy tez na pieszo. Park dostepny tylko z poziomu autobusu. W takich momentach uwelbiam pomyslowosc Chinczykow:):) Oczywiscie nie skorzystalam z tak cudownej propozycji. Postanowilam pojechac przed siebie i zobaczyc co czeka na mnie za rogiem (bylo jeszcze stosunkowo wczesnie). Pojechalam rowerkiem w strone wioski Bai Shut Tai (wioska znana, bo konczy szlak z Tiger Leaping Gorge). Poczatkowo podjazd byl calkiem calkiem, ale to co zaczelo sie potem ta jakis kosmos. Wydawalo mi sie ze podjazd nie moze byc juz stromszy, a za kazdym zakretem bylo coraz gorzej. Podjezdzalam ponad godzine, ale udalo mi sie. Mysle ze bylo to mistrzowskie wykonanie. Jedrus.. wiem ze bylbys ze mnie dumny, bo ja jestem!. Wjechalam na wysokosc 3685 m i chyba byla to dotychczas najwyzsza przelecz jaka zdobylam. Droga wznosila sie do gory, pot sciekal z czola, ale warto bylo przezwyciezyc bol wszystkich miesni, aby zobaczyc widok za szczytem. Haba Snow Mountains przywitaly mnie deszczem, ale mimo wszytko widok zapieral dech w piersiach. Szesciotysieczniki byly tuz przede ma, a ja czulam wzruszenie. Mialam ta przyjemnosc, ze widokow tych nie musialam podziwiac sama. Tuz przed szczytem, jakies 500m spotkalam Bjorna - Szweda, ktory na rowerku pokonuje Azje. Byl tak zaskoczony obecnoscia dziewczyny na rowreze na takiej wysokosci, ze mimo iz zaczal juz zjezdzac, postanowil wrocic sie ze mna i potowarzyszyc mi:) I tak sie stalo, ze potem spedzilsymy caly dzionek razem. Bjorn jest bardzo bogatym konsultantem w Szwecji i niesamowite jest to ze wlasnie rowerek jest jego srodkiem lokomocji, a nie np limuzyna. Nie powiem.. to tez sie nazywa male zboczenie, aby 30letni facet z swojej sypialni trzymal trzy rowery:) hihi.. Jedrek, ty masz mi takich rzeczy nie robic:)Po pol godzinnym odpoczynku i zjedzeniu kalorycznej czekolady podziwiajac widoki postanowilismy zjechac na dol. Dobrze ze nasze hamulce dzialaly bo zjazd byl genialny. Chyba najwieksza predkosc jaka mialam na rowerze, ale co sie dziwic, przy takiej stromiznie:) Potem przez godzinke znow podjazdy, zjazdy. Przyznam ze jesten bardzo zaskoczona swoja kondycja.. i chyba nie tylko ja. Sam Bjorn nie mogl uwierzyc, ze na takim rowerze, nie ustepuje mu ani troche, a czasem nawet na podjazdach bylam szybsza. Caly czas dawala mi do zrozumienia ze musze cos z tym, zrobic, bo sie marnuje i powinnam brac udzial w jakis wyscigach, bo zadko zdarzaja sie kobiety, ktore tak jezdza. Przyznam bardzo mnie to dowartosciowallo, zwlaszcza gdy wyszlo to z ust mistrza Europy w triatlonie, i wielkiego rajdowca gorskiego. Tak wiec juz wiem co powinnam robic po powrocie.. biore rowerek i bede jezdzic.. tylko kto mi za to zaplaci:):) Moze jest jakis chetny?!?!?!:):) Wszyscy sponsorzy mile widziani:):)Do Shangri La zjechalismy okolo 18tej, Bjorn od razu znalazl wysokiej jakosci hotel, ja poszlam na krotki odpoczynek, a na wieczor umowilismy sie na kolacje. Wczesniej jednak udalo nam sie zobaczyc te kochane tybetanskie tance na ryneczku - tym razem w centrum Starego Miasta. Pieknie wygladaly panie ubrane w lokalne tybetanskie stroje, potancowujace wokolo. Dowiedzialam sie jaka to muzyka, wiec juz niebawem nabede plyte i bede sie szkolic nawet po powrocie do Polski.. Czyzby nowa profesja.. zaraz obok jazdy na rowerze?? No coz.. tyle sie dzisiaj o sobie dowiedzialam.. ciekawe co jeszcze wyjdzie:) Na kolacje trafilsimy do tybetanskiej restauracji. Oczywiscie nikt nie mowil po angielsku, wiec na migi zamowilsimy typowo tybetanskie jedzonko. Na pocztek podano herbate zmieszna z maslem z jaka.. tak tak.. herbata z maslem jaka. Pachniala bardzo ladnie, ale dopiero po kilku lykach mozna sie bylo do niej przyzwyczic. Jest to jednak bardzo dobry i bardzo kaloryczny napoj, a wiec bardzo dobry w tutejszym zimnym tybetanskim klimacie. Dodatkowo typowe smazone mieso, pieczony chleb, zupa z warzyw. Super jedzonko. juz dawno tak sie nie najadlam:) Na zakonczenie wieczoru poszlismy jeszcze na ciepla czekolade do malej lokalnej knajpki, tak aby sie nieco rozgrzac, bo klimat tu jest calkiem zimny. W dzien upaly, a w nocy temperatura spada do 2 stopni.. Ciezko sie do tego pzrzywyczic:( Bardzo mily dzionek i wieczor. Ciekawe co mnie jeszcze czeka i ilu takich niesamowitych ludzi spotkam jeszcze na mojej drodze:) Z Bjornem spotkamy sie jeszcze na polnocy w Deqin. Namawial mnie na wypozyczenie roweru i podazanie w strone tybetu na dwioch kolkach.On wierzy ze dalabym rade, ja choc dowartosciowana lekko powatpiewam w to. Chyba wybiore jednak lokalnego busika z kurami:). Znow do lozeczka zawitalam bardzo pozno, a jutro czeka mnie wspinaczka w najglebszym kanionie na swiecie - Tiger Leaping Gorge!! Jutro znow wroce w swoje miejsce.. cudowne gorki!

Lijiang - poczatek pozegnania:(
































27.04- 1.05.2008
Opuscilsymy Dali o 13tej. Droga do Lijiang nie zapowiadala sie dluga, bo raptem trzy godzinki szybkiej jazdy po gorskich serpentynach (koszt - 40Y). Oczywiscie nie obylo sie bez postoju w centrum sprzedazy najwiekszej chinskiej tandety (w przeciwienistwie do nas wszyscy Chinczycy wydaja sie wniebowzieci wizyta w takim miejscu i opuszczaja ja z wielkimi torbami, my korzystamy tylko z toalety:):) Do Lijiang przybylysmy okolo 16tej. Niestety pogoda nie obdarowala nas dzisiaj sloneczkiem, a jedynie strugami deszczu. Rozpoczelysmy wiec wizyte od przymusowego odpoczynku na dworcu:):) Gdy troszke sie rozpogodzilo wsadzilysmy ciezkie plecaki na barki i ruszylysmy na podboj miasta. Zlapalysmy najpierw autobus nr 11, ktory mial dowiesc nas do centrum. I dowiozl, ale przez pomyljke wysiadlsymy troszke dalej. Upss..udalo nam sie jednak rozpoznac gdzie mamy dalej podazac. Poszukiwanie noclegu zajelo nam dwie godziny, ale zakonczylo sie sukcesem. Tym razem nocleg w dormie w Lijiang International Youth Hostel (20Y za lozko). Tego dnia nie udalo nam sie zobaczyc za wiele, bo szybko sie sciemnilo, ale poszukujac lozeczek zwiedzilsimy stare miasto uznane przez UNESCO jako zabytek swiatowego dzidzictwa kulturoego. Teraz juz wiemy dlaczego.. otoz cale miasto to liczne waskie uliczki, z brukowana droga i malymi drewnianymi i kamiennymi domkami po obu stronach. Oczywiscie w wiekszosci mieszcza sie obecnie kramy z pamiatkami, jednak sama architektura i klimat tego miejsca powoduja, ze czuje sie jego magie!
Nastepnego dnia Borowka znow nie czula sie najlepiej, wiec zostala w hotelu. Drahanka z kolei przemierzyla Starowke podziwiajac dachy domow z pobliskiego wzgorza. Potem odwiedziala pobliska swiatynie, w ktorej natrafila na mistrza przepowiedni. Nie chcecie wiedziec co jej przepowiedzial... otoz ze bedzie miala dwoch mezow!!:) hihihi.. zabawne, skoro narazie nie moze znalezc ani jednego. A moze znajdzie dwoch na raz:) Ciekawe tylko gdzie oni sa:) Chyba sie ukrywaja:) Podczas ceremoni wrozenia odbyly sie rowniez jakies mistyczne modly. Drahanka nic z tego nie rozumiala, ale na pewno bylo to ciekawe doswiadczenie. Zabawne tylko, ze potem zazadali wielkich pieniedzy.. niestety jej portfel nie byl na tyle zamozny, aby podolac wygorowanej cenie. Wrozby wiec ostatecznie podarowano jej za darmo:) Potem wizyta w okolicznym Black Dragon Pool Park (wstep 80Y). To rowniez magiczne miejsce. Miesci sie tu Instytut Naukowy Dogba, jezioro Yuquan, budowla Wufeng Lou. Okolica Lijiang zamieszkane sa przez lud Naxi, ktorych religia jest Dogba. Drahanka nawet miala okazje spotkac jednego mistrza Dogba, strary dziadek, ubrany jak czarnoksieznik, ktory obecnie zajmuje sie tlumaczeniem pism w jezyku Dogba! Tu tez miala okazje spotkac przemila dziewczynke z ludu Naxi - Fej, ktora wraz ze swoim szefem doprowadzila Drahanke do lez:):) Oczywiscie ze smiechu:)
Kolejny dzien rozpoczal sie od wizyty w First Lijiang Hospital. Borowka nadal zle sie czula i nie bylo widac zadnej poprawy. Po krotkiej rozmowie i ogolnym wywiadzie lokalni lekarze przepisali jakies specyfiki i na tym mialo sie skonczyc leczenie. Oj niedobrze.....A stan Borowki sie nie poprawial. Rozpoczelysmy wiec rozmyslania nad wczesniejszym jej powrotem. Przeciez zdrowie jest najwazniejsze. Dlugie rozmyslania, placz, smutek.. i Borowka podjela decyzje. Nie mozna zartowac i ryzykowac jezeli na szali stawia sie zdrowie. Z wielkim smutkiem, ale trzeba wracac. Rozpoczelo sie wiec poszukiwanie i rezerwowanie powrotnych lotow. Nie bylo to latwe, ale sie udalo. W miedzyczasie Drahanka jeszcze wypozyczyla rowerek i udala sie w ramach odpoczynku na przejazdzke rowerowa w okolice wioski Baisha i swiatyni Nefrytowego Szczytu (wstep 25Y) z najwiekszym na swiecie drzewem kamelioiwym. Trezba dodac ze widoki wokolo i gory wzbijajace sie na wysokosc 4000 m robily wrazenie.Wieczorem odwiedziny na ulicy rozrywki w Lijiang (to ulica z niezliczona iloscia barow i pubow, w kazdym z nich na zywo graja zespoly, a tlum Chinczykow pcha sie drzwiami i oknami, dodatkowo cala ulica ozdobiona jest czerwonymi lampionami, ktore tworza majestatyczny klimat tego miejsca).
Ostatni dzien w Lijiang spedzilysmy na pakowaniu i odpoczynku nad pobliskim jeziorkiem. Nie bylo nam do smiechu, bo nie chcialsmy aby Borowka opuszczala to piekne miejsce. Ale co zrobic:( Zdrowie najwazniejsze. Wieczorem zlapalaysmy nocny autobus do Kunming (149Y), do ktorego dotarlysmy o 6tej rano. Potem male zakupy i trzeba bylo udac sie na lotnisko skad Borowka miala lot do Pekinu (stamtad kolejny lot naszym kochanym LOT-em do Wroclawia z przesiadka w Warszawie). Pozegnanie nie bylo latwe.. lecialy lzy, byl wielki smutek:(:( Miejmy tylko nadzieje, ze Borowka wroci do Polski, ze zlosliwa choroba minie i wszystko sie ulozy. Tego jej zyczymy!!!