środa, 20 sierpnia 2008

Trekking z Batal do Leh - to moja przyszlosc:)

Tak.. przyszedl czas ruszyc moje zesztywniale cialo. Jutro nad ranem wyruszamy wraz z Olivierem na trekking z Batal do Leh. Zajmie nam to okolo miesiaca, jezeli wszystko pojdzie zgodnie z zalozonym planem. Pierwsze 4 dni to proba dla naszych organizmow i czas na aklimatyzacje. 4 dni na wysokosci 4000 metrow, przedarcie sie przez 3 gorskie rzeki, a potem wkroczenie do Ladhak'u, najpiekniejszego stanu Indii:):):)
To bedzie wielka proba dla mnie, mego organizmu. Brak kontaktu ze swiatem, innymi ludzmi. Tylko ja, gory i moj towarzysz Olivier!!!:):)
Nasz plan zaklada:
Pierwsze 4 dni - trekking z Batal 4550 metrow do Baralacha La (4950 m) - z przystankami w Chandra Tal, Tokpo Yongma, Tokpo Gongma.
Kolejne 10 dni - trekking z Baralacha La do Padum (gdzie pierwsze spotkanie z ludzmi po dwoch tygodniach:):):). Planowane przystanki to: Kilang Sarai, Lingti Camp, Chumik Marpo, Phitse La (5250m), Tanze, Purne, Mune, Padum.
Kolejne 11 dni - trekking z Padum do Leh, przystnki w : Zangla, Sumdo, Cha Cha LA, Tilat Sumdo, Rubrang La, Markha, Skiu, Ganda La, Yurutse, Jingchan, Spitok i LEH:):)

Tak wiec do zobaczenia nastepnym razem:):)
Rozpoczynam swoja przygode z gorami:)
papa

wtorek, 19 sierpnia 2008

Manali - miejsce rozrywki i odlotow....ale i poczatek nowej himalajskiej drogi!

17-20.08.2008
Do Manali dojechalysmy okolo 6tej rano. Zapewne nie bedzie zakoczeniem jak napsize, ze padalo.. i to bardzo mocno. Deszcz, ciemnosc.. hmmm.. niezbyt pozytwne przywitanie:):) Taksowka dostalysmy sie do Old Manali, w ktorym miesci sie wiekszosc hoteli. Taksowkarz zabral nas do Manu Guesthouse, gdzie zostalysmy... Nie chcialo nam sie szukac innego noclegu, szczegolnie gdy warunki, wyglad pokoju i koszt jaki zaproponowano byl akceptowalny:) (100 rupi/pokoj). Poranek spedzilsymy na odpoczynku.. sen, leniuchownie... po calej nocy w autobusie zadnej z nas nie chcialo sie biec na miasto, scierac z nowa indyjska rzeczywistoscia:)
Dopiero okolo 13tej wygramolilam sie z pokoju i zaczelam zwiedzanie tego zakatka. Nie pytajcie mnie o moje pierwsze odczucia. Tragedia! Manali to miejsce, gdzie przyjezdzaja wszyscy zadni zabawy, odlotow, faz.. na kazdym kroku spotykasz dealerow, ktorzy sprzedaja wszystkie rodzaje narkotykow, trwy i innych uzywek.. do wyboru do koloru. A ceny podobno nieziemskie. Nie jestem specjalistka w tej dziedzinie, wiec nie bede sie wypowiadac na ten temat.. jedno jest pewne.. to miejsce nie dla mnie:)
Dlatego pierwsze odczucia byly takie.. "musze stad uciekac jak najszybciej" .. potem jednak zaczelam nabierac pozytywnych emocji. Udalam sie w okolice slawnego kosciolka Hambrada, skad podazylam na okliczne wzgorza i wioski. Tu spedzialam cale popoludnie podziwiajac miejscowych Indian zbierajacych jablka w zielonych sadach. To miejsce przywolalo wspomnienia z sadu rodzicow na moich kochanych Zernikach.. achhhh... jak ja tesknie za tym miejscem. Dlatego tez byl to dla mnie niesamowity czas... a dodajac liczne spotkania i rozmowy z tymi ludzmi.. usmiechy, poczestunki... nabralam pozytywnych emocji i stwierdzilam, ze Manali to nie tylko miejsce dla fanow wszelkiego rodzaju zabawy. W drodze powrotnej zjadlam przepyszne slawetne momo w przyswiatynnej restauracyjce (30 rupi), a potem powedrowalam w strone hotelu. Tu znow zaskoczyl mnie deszcz. Ale tym razem obok mokrego ubrania przyniosl mi cos jeszcze.. spotkanie z sklepikarzem, ktory zaproponowal mi schronienie podczas ulewy. Krotka rozmowa przerodzila sie w trzygodzinna pogawedke o Indiach, Kaszmirze i muzulmanskiej religii. To byl genialny czas...i jestem wdzieczna Musz'owi za te chwile:)
Jednak to nie bylo jedyne spotkanie tego dnia.. wracajac do hotelu spotkalam Simon'a, ktorego spotkalam trzy tygodnie temu w Ellora. Jak widac drogi wielu podroznikow przeplataja sie na kazdym kroku. Razem spedzilismy pozny wieczor, po czym udalam sie na zasluzony odpoczynek:)
Kolejny dzien przniosl mi jednak nowe wrazenia i emocje. Tym razem udalam sie do New Manali, ktore jest niczym innym jak skupiskiem wielu sklepow, nastawionych na turystow i licznych restauracji, serwujacych kazdy tym kuchni, od azjatyckiej po europejska.. Jak widac Manali nie jest miejscem, gdzie mozna poznac prawdziwe Indie..
Stad jednak powedrowalam w kierunku Vashicht. I to byl piekny czas. Spacerowalam ponad 4 godziny. Wokolo mnie przepiekne wysokie na 5000 metrow gory.. zyc nie umierac.. to czesc Manali, ktora lubie. Pomimo tego, ze czasem padalo delektowalam sie tymi momentami. Szczegolnie reakcje i spotkania z lokalnymi ludzmi, ktorzy byli tak niesamowicie przyjazni.. wow... takie Indie uwielbiam.
Jednak co odmienilo moje losy to spotkanie z Oliver'em - chlopakiem z Belgii. Podrozuje obecnie ponad rok i niebawem wybiera sie na trekking - 30 dni z Manali do Leh... Krotka rozmowa, wspolne podejscie i zainteresowania.. i coz?? moze wybierzemy sie tam razem:) Umowilismy sie na wieczor na kolacje, aby poogladac mapy, przedyskutowac wszystko. Kto wie.. nie planowalam tego, ale przeciez zawsze marzylam o takim trekkingu.
Spotkalismy sie na kolacji w Blue Elephant Cafe. Tu tez obgadalismy wszystkie szczegoly.. nie pozostalo mi nic innego jak tylko podjac decyzje.. mialam na to cala noc...tysiace mysli, analiza ryzyka (bo przeciez to juz nie tylko Tatry i 2500 metrow, ale prawdziwe Himalaje z przekraczaniem przeleczy na wysokosci 6000 metrow). Oliver jest znacznie bardziej przygotowany, ale przeciez wszystko jest mozliwe...a co najwaniejsze, musze byc pewna swojej kondycji i swoich sil. A na ta chwile jestem!!! Pozostaje jedynie kwestia sprzetu , namiotu.... ale to kwestie, ktore da sie chyba jakos rozwiazac.
Po calej nocy analizy postanowialam wybrac sie z nim...TAK... wybieram sie na miesieczny trekking!! WOW!!! Przede mna wiec miesiac chodzenia, wspinania sie... bez kontaktu ze swiatem (zajdziemy do wiosek tylko trzy razy), bez pradu, bez dobrego jedzenia. To bedzie 30 dni wedrowki i walki ze soba i natura.. czyli cos co kocham. Oczywiscie jest to ryzykowne, jednak przeciez Drahanka uwielbia takie chwile.. to moj czas...JA i HIMALAJE!!!!

Dharmasala - siedziba tybetaskiego rzadu na wygnaniu

13-16.08.2008
Droga do Dharmasali zajela mi caly dzien. Jednak dzien ten obfitowal w wiele ciekawych spotkan. Jednym z nich bylo spotkanie trojki mlodych Polakow. I tu nie uwierzycie... Kaska, ktora spotkalam na dworcu w Amritsar mieszka we Wroclawiu, ale to tylko poczatek... Gdy sie spotkalysmy stwierdzila, ze mnie zna i juz mnie kiedys widziala.. chwila rozmowy i okazalo sie, ze mieszkamy na tym samym osiedlu, przyz czym ona trzy ulice dalej. Czy to nie jest niesamowite... Mieszkasz z kims na tej samej dzielnicy, a potem spotykasz 10 000 km dalej w bardzo odleglym zakatku naszej planety. WOW.. takie spotkanie:):) Kaska wraz z kolegami przyjechala tu na miesieczny urlop... niestety ich plan i sposob spedzania wolnego czasu nieco odbiegal od mojego, wiec po kilku spotkaniach w Dharmasali nasze drogi sie rozeszly..
Ale to tylko jedno ze spotkan tego dnia. Na dworcu poznalam kolejna dwoje przemilych Francuzek - Manuele i Kandrile. One rowniez sa na miesiecznym wyjedzie, jednak z nimi moje drogi splotly sie na nieco dluzej. Razem spedzilsimy kolejne dni w Dharmasali, jak i potem powedrowalysmy wspolnie do Manali. Ale zacznijmy od poczatku.
Swoja podroz zaczelam w Amritsar, gdzie zlapalam autobus do Pathankot (55 rupi, 3 godz). W Pathankot przesiadka na kolejny lokalny autobus, ktory po 4 godzinach dowiozl nas do Dharmasali (85 rupi, 4 godz). Dharamasala nie jest jednak dobrym przystankiem na nocleg, wiec nawet pomimo poznej pory wzielismy taksowke i dostalismy sie do turystycznego zakatka tego rejonu, a mianowicie do McLoad Ganj (taxi - 30 rupi od os). Miejsce to jest slynne w calych Indiach, jak i Chinach, gdyz wlasnie tu miesci sie Tybetanski Rzad na Wyganniu i siedziba Dalai Lamy. Cale miasteczko przepelnione jest tybetanskim klimatem co przypadlo mi do gustu. Jednak obok tych tybetanskich elementow, nie mozna nie wspomniec o przeogromnej liczbie turystow, ktorzy przybywaja tu w celu znalezienia latwiejszej rozrywki, jaka jest palenie..., czy zazywanie innych uzywek.. hm.. tym razem to cos nie dla mnie...
Nocleg znalezlismy w Seven Hill Guesthouse (pokoj 120 rupi, przyz czym ja dzielilam go z francuskim kolega Franklin'em, rowniez poznanym w autobusie; tym samym oplata za pokoj wyniosla 60 rupi.. wow... takie koszty bardzo lubimy:)). Pierwszego dnia nie bylo czasu na nic..Pozostalo nam tylko zjesc przepyszna kolacje i udac sie na odpoczynek:):)
Kolejnego dnia poranek przywital nas deszczem.. jak kazdego dnia w Dharmasali..Obecnie mamy pore monsunowa, wiec nikogo nie dziwi ciagly deszcz i zachmurzone niebo. Jednak ja pragne sloneczka.. Indie mialy byc takie sloneczne, a tu niestety tylko deszcz i deszcz.. mam jednak nadzieje, ze na polnocy w Ladakh bedzie lepiej, piekniej i sloneczniej. Tym sposobe, z powodu deszczu przedpoludnie spedzilsimy w hotelu delektujac sie przepieknym widokiem za oknem. Okolo poludnia rozpogodzilo sie wiec udalismy do tybetanskiej swiatyni i muzeum poswieconym Tybetowi. To miejsce wzbudzilo we mnie niesamowite emocje.. zdjecia, opowiesci o Tybetanczykach, ich cierpieniu przez ostatnie lata... niesamowite jak wiele emocji zgromadzilo sie we mnie. Czy to normalne, ze odwiedzajac muzeum czlowiek placze?? Chyba nie.. a jednak.. na mojej twarzy byly lzy...moze dlatego, ze tak bardzo kocham Tybet.. jest tak bliski mojemu sercu.. nie moge patrzec jak ludzie tam cierpia. Zreszta cala Dharmasala obwieszona jest emblematami "Free Tibet", licznymi zdjeciami cierpiacych mnichow, hasel o wolnosci. To miejsce gdzie znajduje sie rzad na wygnaniu i siedziba Dalai Lamy. Niestety do siedziby dalai Lamy nie ma dostepu... zreszta chyba nikogo to nie dziwi, gdyz kazdy chcialby sie tam dostac. Rezydencja znajduje sie na wzgorzu z przepieknym widokiem na okoliczne gory. Cudowne miejsce dla tak niesamowitej osobistosci jaka jest IV Dalai Lama.
Poniewaz tego dnia co chwila padalo, zaraz potem na chwile wychodzilo slonce.. nie udalo nam sie zrobic za wiele. Wieczorkiem jedynie spacerek do sasiedniej wioski Baghsu, gdzie wraz z Manuela delektowalam sie na wzgorzu przepieknym zachodem slonca.
Kolejnego dnia.. znow poranny deszcz.. tym razem slonce zawitalo na niebie dopiero okolo 14tej. Wtedy tez udalam sie wraz z Franzuskimi przyjaciolmi na zwiedzanie okolic rezydencji Dalai Lamy. To byl piekny czas.. taki mistyczny, ze wzgledu na klimat i atmosfere tego miejsca. Trzeba przyznac, ze jest to swiete miejsce dla Tybetanczykow, ale i nie tylko... Wielu z nich przyjezdza tu, aby sie modlic i modlami wspierac swego przywodce. Czas kiedy delektowalam sie tym miejscem spedzialam z nowo poznana kolezanka...Katharina z Niemiec... dzieki temu byl to rowniez czas milych rozmow i opowiesci o wspolnych doswiadczeniach:)
Kolejnego dnia wielkie zakupy.. kupilam sobie kilka nowych ciuszkow... jedne z nich to spodnie Alibaby.. takie szerokie i mozna przyznac na pierwszy rzut oka zabawne.. ale nie pytajcie mnie czy wygodne.. czlowiek czuje sie w nich jak w pizamie.. haha... a przeciez mozna chodzic w nich po ulicach:):):):)
Potem wraz z francuskimi kolezankami zaplanowalysmy wyjazd z Dharmasali... plan zakladal lokalny autobus, jednak spotkanie z lokalnymi Hindusami zmienilo nieco nasze plany. Otoz zachecili nas do wyjazdu do Shinigar w Kaszmirze...Dlaczego nie?? to prawada, ze obecnie sytuacja w Kaszmirze nie jest za dobra, jednak z opowiesci ludzi po 15.08 podobno zrobilo sie tam spokojnie. Dlatego tez w pierwszej chwili postanowilysmy znalezc autobus badz busa do Kaszmiru, jednak jak sie okazalo nie bylo to takie proste. Dodatkowo..zachowanie i namowy lokalnych Indian wzbudzily w nas podejrzenia, wiec po calym dniu dywagacji, wieczorem calkowicie zmienilysmy plany i turystycznym busem opuscilysmy Dharmasale o 20.30 podazajac w kierunku Manali (koszt Dharmasala- Manali, 450 rupii). I jak sie okazalo bylo to bardzo dobre posuniecie.. bo jak sie okazalo, tego dnia w Kaszmirze byl kolejny atak i wiele osob zginelo. To miejsce na ta chwile jest naprawde niebezpieczne i wiele osob odradza odwiedziny tego jakze przepieknego zakatka. Na pewno sprobuje sie tam dostac.. ale moze nieco pozniej:):)

czwartek, 14 sierpnia 2008

Amritsar - spotkanie z kultura Sikh'ow

10-12.08.2008
Droga do Amritsar nie byla latwa. W mojej glowie bylo pelno smutku i tesknoty za przyjaciolmi z Delhi. Trzeba jednak isc dalej.. przeciez swiat czeka na mnie:):) Zreszta co jest pocieszajace zobacze ich jeszcze:):)
Do Amritsar dotarlam okolo 6-tej rano. Z dworca kolejowego jedzie specjalny darmowy autobus do Golden Temple, ktora jest atrakcja tego miejsca. Niestety jak to w Indiach bywa autobus podjechal pelny (ludzie wystawali z kazdego okna:), wiec nie udalo mi sie do niego dostac. Zaraz jednak pojawila sie grupka przyjaznych Sikhow, korzy wynajeli ryksze i zabrali mnie ze soba (oczywiscie nie chcieli zadnej oplaty za to:). Z tego powodu jest mi jakos tak dziwnie, bo to samo bylo w Delhi, za nic nie placilam, hindusi nigdy nie chca pieniedzy, za nic. Ram, Aashish, Shaila, czy nawet oni. Nigdy nie chca nic w zamian. To niesamowie:):):)
Nocleg znalazlam przypadkowo w Golden Temple, w dormie.. co ciekawe zakwaterowanie jest za darmo:):). Pokoje sa bardzo proste, ale schludne. To chyba pierwsze miejsce, w ktorym nie trzeba placic za nocleg. Dla obcokrajowcow stworzony jest specjalny zakatek, do ktorego inni nie maja dostepu, a wiec jest bezpiecznie. Zreszta wejscia do niego caly czas pilnuja przyjazni, usmiechnieci i pomocni Sikhowie:)
Co ciekawe nocleg moze tu znalezc kazdy, czy to obcokrajowiec czy tez lokalny...Obok swietyni sa liczne, wielopietrowe budynki, gdzie mieszka tysiace wyznawcow, jak i po prostu turystow. Dzieci biegaja po pietrach, inni spia na matach, na podlodze, inni biora kapiel na srodku dziedzinca. Totalnie inny i zaskakujacy klimat:)
Ale darmowe zakwaterowanie to tylko jedna z wielu rzeczy, ktore powalaja w tym miejscu. Inna i chyba bardziej spektakularna jest posilek. Tuz przy swiatyni znajduje sie swoista "stolowka," gdzie przez 24 godziny na dobe mozna dostac darmowy posilek. Poczatkowo bylam zawstydzona isc tam i jesc za darmo, ale gdy raz sprobowalam nie moglam sie powstrzymac. Nie dlatego, ze jest za darmo, ale z powodu swoistej atmosfery panujacej w tym miejscu. Takie spozywanie posilku to swoista ceremonia. Najpierw bierze sie matalowy talerzyk, miseczke, lyzke i wchodzi do olbrzymiego pomieszczenia, w ktorym co kilka metrow poukladane sa maty. Kazdy siada obok siebie na podlodze, a po sekundzie pojawiaja sie panowie Sikhowie, ktorzy nakladaja rozne potrawy na talerz. Je sie siedzac na macie, majac przed soba inne 100 osob. Najczesciej podawany jest bardzo dobry sos z fasoli, chapati i zawsze ryz na slodko. Jedzenie jest naprawde dobre. Co chwile ktos podbiega, dodaje...cos niesamowitego. Panuje tu taka jednosc... jak sie okazalo codziennie w stolowce je okolo 40 tysiecy ludzi. Mozecie sobie to wyobrazic.. a wszystko za darmo (musze dodac, ze za wejscie do siwtyni nie pobieraja zadnej oplaty, srodki na to wszytko pochodza z datkow ludzi:)). Kazda osoba pracujaca w tym miejscu pracuje za darmo, jako wolontariusz... a taki rytual, ceremonia odbywa sie 24 godziny na dobe, 365 dni w roku!!! To wyjatkowe miejsce:)
Sama Golden Temple rowniez powalila mnie swoim urokiem. Aby sie do niej dostac, najpierw trzeba zdjac buty i oddac je do specjalnej przechowalni, Potem myje sie rece i nogi, a na koniec koniecznie trzeba zalozyc jakies przykrycie glowy. Jest to wynikem tradycji, bowiem kazdy Sikh nosi specjalny turban na glowie (7 metrow materialu, roznego koloru, zawinietych w specyficzny ksztalt, wygladaja pieknie i majestatycznie, zdarazaj sie rowniez ctacy ktorzy zawijaja 70-80 metrow i wowczas ich turban jest przeogromny... ale takich jest nie wielu.. zreszta nie ma sie co dziwic, jest to wowczas niewygodne i meczace). Kolor turbanu jest rozny- zolty, czerwony, czarny, niebieski, zaleznie od upodoban wyznawcy:):)
Gdy dotaralam do swiatyni pierwsze minuty to proba przystopowania emocji.. moje oczy zrobily sie wielkie i pelne podziwu dla tego miejsca..Swiatynia jest wielka, ma ksztalt czworakota. Wokolo piekne biale budynki, na srodku wielki zbiornik wodny ze swieta woda Sikh. Tu tez jest specjalny rytual kapieli, glownie dla mezczyzn. Zamaczaja swoje ciala, aby oczyscic sie ze wszytkich zlych mocy, a takze znalezc sile i pozytywne moce na przyszlosc:)
Na srodku jeziora" znajduje sie slawetna Zlota Swiatynia (Hari Mandir Sahib). Jej zewnetrzne i wewnetrzne sciany wykonane sa ze zlota. Tu tez znajduje sie swieta ksiega Sikhow. Do Swiatyni prowadzi specjalny most- Gurus Bridge, gdzie wszyscy wyznawcy tlocza sie o kazdej porze dnia i nocy, w oczekiwaniu ujrzenia najwazniejszego dziela Sikhow.
Swiatynia jest pelna mistycyzmu, niesamowicie swietego klimatu. To prawda, ze sa tu tlumy, jednak ciagly odglos modlow i spiewu sprawia, ze czlowiek czuje sie jak w innym swiecie.
Przyjechalam tu w niedziele, wiec ilosc wyznawcow byla jeszczew iueksza nic normalnie... to troszke meczylo, jednak z drugiej strony dawalo szanse zobaczenia w jaki spsob Sikhowie sie modla i jak waznym miejscem jest dla nich ten zakatek Indii. Nie powiem, ze co chwila prosili o zdjecia... po tysiacu mialam dosc. Wydawalo mi sie, ze nie moze byc gorzej anizeli w jaskiniach Ellora, czy Ajanta.. ale jak sie okazalo.. moze. Oni uwielbiaja zdjecia.. nie tylko prosza mnie o zdjecie, ale sami chca miec swoje zdjecia. Tego nie spotykalo sie w Chinach czy innych krajach jakie dotad odwiedzilam. Inna rzecza jest fakt, ze Hindusi caly czas chodza za toba. Siadasz w jednym miejscu, a po minucie siedzi kolo ciebie 10 osob patrzac, obserwujac. Nie ma najmniejszej szansy na prywatnosc.. nie ma... i do tego trzeba sie przyzwyczaic. Oni uwielbiaja obcokrajowcow, szczegolnie samotne dziewczyny, bo wtedy sa bardziej odwazni. Jednak nie jest to niebezpieczne.. chodza za toba, siedza, patrza, zagaduja.. ale na tym sie konczy:):)
W swiatyni spedzilam pierwszego dnia ponad 6 godzin. Siedzialm, sluchalam modlow, delektowalam sie pieknem tego miejsca. Potem jednak moj zoladek zazadal jedzonka, wiec opuscilam swiete miejsce i udalam sie do miasta. Po drodze spotkalam Dav'a - Sikh'a, ktory obecnie mieszka w Kanadzie i wlasnie przyjechal na coroczne wakacje do swojego rodzinnego miasta. Zabral mnie na pyszle jedzonko, do lokalnej knajpki (Palak Paneer + chapati - 50R) za co moj zoladek byl bardzo wdzieczny. Na tym jednak nasze spotkanie sie nie skonczylo... wraz z przyjaciolmi wybiertal sie tego wieczora do kina i zaporponowal wspolne wyjscie.. dlaczego nie.. jeszcze nie bylam w indyjskim kinie, a boliwood'dzkie kino widzialm tylko w Polsce:)
Wybralismy sie na film "Singh is kinng". To hicior tego roku, wszyscy znaja ten tytul i kazdy chce obejrzec ten film. Dzien, w ktorym wybralismy sie do kina, byl dniem premierowym, wiec wielkie tlumy w sali kinowej. Zreszta dostanie biletow tez nie nalezalo do najlatwiejszych, ale jak to pisalam wczesniej.. dobra duszyczka Dav zalatwil wszytko:)
Sam film byl w jezyku punjabi, wiec nie moge powiedziec, ze rozumialam wszystko. Niemniej jak to w indyjskim kinie, nie nalezal do najbardziej ambitnych, wiec nie mialam problemu ze zrozumieniem sensu:) Sam film byl niesamowicie zabawny.. o kulturze Sikhow,w wersji komediowej.. wiec jak najbardziej na czasie dla mnie:). Obok smiesznej fabuly ubawily mnie rowniez reakcje wszystkich widzow.. wow.. jak oni reagowali na kazda scene, krzyczeli, pomrukiwali, niesamowita euforia w kinie, na kazdy smieszny watek. U nas kazdy siedzi cicho, skupia sie na filmie.. tu pelny gwar, smiech, wariactwo!!! To bylo niesamowoite doswiadczenie....Dziekuje Dav!
Po filmie udalam sie na zasluzony odpoczynek. Planowalam opuscic Amritsar nastepnego dnia (poczatkowo chcialam tu zostac tylko jeden dzien), ale jakos tak mi sie tu spodobalo, ze zostalam trzy:):) To miejsce ma niesamowita magie.. i chyba kazdy chce tu zostac jak najdluzej:):)
Nastepnego dnia wybralam sie na zwiedzanie miasta. Jak to kazde indyjskie miasto.. waskie uliczki, krowy na smieciach, tysiace rykszy, niesamowity halas. Ale w tym wszystkim niesamowicie przyjazni ludzie, usmiechajacy sie non stop, proszacy o zdjecia. Moze to dziwne, ale czlowiek czuje sie tu naprawde swojska.. trzeba tylko zapomniec o tym balaganie i brudzie.. Reszta jest piekna!!!
Wieczorem wybralam sie z kolei na specyficzna ceremonie, jaka ma miejsce kazdego dnia na granicy indyjsko- pakistanskiej. Aby sie tam dostac nalezy zlapac jednego z wielu jeepow, oplata w obie strony 75 ruppi. Ceremonia rozpoczyna sie o 18.30, trwa okolo pol godziny i jest jedyna w swoim rodzaju. Po obu stronach granicy gromadza sie tysiace Hindusow i mieszkancow Pakistanu. Na przemian krzycza hasla propagujace ich kraje, wiwatuja, klaskaja.. pelna euforia. Do tego specyficzny, niemal komiczny w wygladzie przemarsz straznikow, ktorzy wymachuja nogami na wysokosc twarzy i obnizanie flag. Obraz iscie z Monty Python'a.. Ciekawe doswiadczenia i duza doza smiechu. Kazdy powinien to zobaczyc:) Tu tez poznalam grupke Hindusow, z ktorymi spedzilam kolejna godzine. Zaczelo sie od tego, ze sledzili naszego jeepa.. moj usmiech chyba czyni cuda... a potem jak juz mnie znalezli, nie chcieli zostawic chocby na chwile. Po poworcie do miasta okolo 20-tej wraz z jednym z poznanych towarzyszy wyprawy na granice (mieszkanca Jammu) udalam sie na moj pierwszy przepyszny posilek do swiatynnej stolowki. Jak pisalam wczesniej jedzenie tu jest niesamowitym przezyciem:) Po zaspokojeniu zoladka przyszedl jednak czas na cos dla umyslu:) Okolo 22-giej w swiatyni odbywa sie ceremonia zamkniecia, polegajaca na przeniesieniu ksiegi z Hari Mandrid Sahib do Akal Takhat. W ceremoni moga uczestniczyc tylko Sikhoiwie i to mezczyzni. Najpierw wiele modlow, potem przepelnione wielkim wysilkiem (ksiega i specjalny katafalk, na ktorym jest przenoszona sa bardzo ciezkie) przenoszenie ksiegi. Kazdy sklada uklon, probuje dotknac swietej ksiegi...To niesamowite jak ich wiara jest gleboka. Potem wszyscy uczestnicy zajmuja sie czyszczeniem "katafalku" wyspiewujac sikhowe modlitwy. Kolejna ceremonia jest czyszczenie samej swiatyni. Istnieja dwie formy. Pierwsza z nich ma miejsce 3 razy dziennie i kazdy moze wziac w niej udzial. Kazdy odwiedzajacy swiatynie bierze wiaderko i nabierajc wode z zbiornika ze swieta woda myje podloge w kazdym zakamarku swiatyni. Czegos takiego jeszcze nie widzialam. Inna jest sprzatanie i mycie Hari Mandrid Sahib, ktore moze byc dokonywane tylko przez wybranych Sikhow, w specjalnych bialych strojach z mieczami, jak to przystalo na najwyzszych ranga (co ciekawe jak sie dowiedzialam, Sikhowie moga wnosic te miecze nawetna poklady samolotow.. wow...taki wyjatek.. nas trzepia na kazdym kroku i wywalaja nawet pilniczki:):). Swiatynia i jej wnetrze myte jest za pomoca mleka... nie pytajcie ile litrow mleka zuzywanych jest na to. Ceremonia ta odbywa sie codzienie o polnocy i twa 2 godziny. Potem okolo 2giej w nocy schodza sie wybrani Sikhowie i spiewami i modlami przygotowuja sie do wprowadzenia ksiegi na Hari Mandrid Sahib, ktore ma miejsce o 4tej rano (tzw. ceremonia otwarcia). Co mnie najbardziej zaskoczylo to fakt, ze wszystkie ceremonie zajmuja 24 godziny na dobe i tysiace ludzi bierze w niej udzial... caly Amritsar zyje zyciem swiatyni...co jest najwiekszym potwierdzeniem, jak wazna jest dla nich religia:)
Nastepnego dnia zamierzalam wyjechac z Amritsar, niestety nie pozwolila mi na to pogoda.. lalo niemilosiernie wiec nawet nie mogalm sie wydostac ze swiatyni. Ale dzieki temu zostalam jeden dzien dluzej, podczas ktorego delektowalam sie atmosfera panujaca w swiatyni. To miejsce uspokaja, dodaje enrgii, pozwala odnalezc sie w myslach... idelny punkt na przystanek. Wieczorem zawitalam na internet (25 rupi/h), gdzie poznalam mojego kolejnego indyjskiego przyjaciela - Mandeep'a. Spedzilismy razem ponad 4 godziny gadajac, za co jestem mu wdzieczna, bo dal mi namiastke wiedzy, co znaczy kultura i zycie Sikhow. Wieczorem kolejne wizyta w swiatyni i podziwianie ceremonii zamkniecia. Tu spotkalam Dav'a (Sikh'a z Kanady, z ktorym bylam w kinie), z ktorym spedzialm czas do polnocy:)
Nastepnego dnia pomimo przeogromnego deszczu postanowilam opuscic Amritsar. Piekne miejsce, w ktorym spedzilam piekny czas... ciagnie mnie jednak na polnoc w gory.. wiec nie moge sie opierac swoim potrzebom. Kochane gory czekaja!!!:):)
Aby wydostac sie z Amritsar najpierw musialam dostac sie na dworzec autobusowy. Przez cala noc lalo tak mocno, ze wszystkie ulice miasta byly straszliwie zalane. Woda po pas. Gdy wzielam ryksze (ciagniona przez pana na rowerze) myslalam, ze nie przezyje przejazdu. Woda siegala niemal do siedzenia, a prowadzacy byl niemal po pas w wodzie. Na kazdej dziurze zastanawialam sie czy zaraz wyladuje w wodzie i wezme kapiel w brudnej indyjskiej wodzie, czy tez nie... Udalo sie jednak. Po pol godzinie morderczego poedalowania dotarlam cala i zdrowa na dworzec:))
Zlapalam autobus o 12.00 do Pathankot, bo jak sie okazalo tego dnia byl strajk we wszystkich srodkach transportu w Indiach, wiec autobus do Dharmasali zostal odwolany...cale szczescie mozna bylo podzielic trase na kawalki.
Ale o tym w kolejnych opowiesciach:)

wtorek, 12 sierpnia 2008

Delhi - poznalam je z calkowicie innej strony!!

8-9.08.2008
Moze to zaskakujce w jaki sposob spedzilam czas w Delhi. Kazdy turysta skupia sie na zwiedzaniu zabykow, bieganiu od jednego miejsca z aparatem do drugiego... moje Delhi to czas spedzony z Ramem, na przedmiesciach, bez wielkich fajerwerkow, bez zdjec, bez pieknych miejsc. To moj indyjski czas:) Czas podczas ktorego pokochalam Indie, zrozumialam co znaczy indyjska kulura.
Ale zacznijmy od poczatku. Wraz z Ramem przyjechalismy do Delhi okolo 11.30. Stolica przywitala nas straszna pogoda, padalo niemilosiernie i juz po pieciu minutach od opuszczenia dworca bylismy cali mokrzy:) Zlapalismy jednak ryksze i po godzinie jazdy przedostalismy sie do odleglej dzielnicy Delhi - zwanej Darka. Tu Ram i jego siostra wynajmuja mieszkanko. Maly pokoik z lazienka i przedpokojem. Mieszkanko naprawde skromne, ale czysciutkie, wiec czulam sie w nim naprawde komfortowo. Co niesamowite spalismy na dwoch rozkladanych lozkach i po rozlozeniu nie bylo miejsca, aby nawet przecisnac sie przez pokoj, ale to wlasnie tworzylo jeszcze przyjemniejszy klimat. Ja zawsze odnajduje sie w takich miejscach:) haha.. i nie wymagam wiele:):) Mieszkanko zlokalizowane jest w trzypietrowym budynku. Nie pytajcie jaka atrakcja bylam dla wszystkich pozostalych mieszkancow. Co chwila przychodzili, pytali, zapraszali na obiad. Jaka niesamowita goscinnosc:):)
Ja jednak chcialam odpoczac i spedzic czas na nic nierobieniu. Wiec siedzielimy, gadalismy, smialismy sie..
Smiesznym doswiadczeniem bylo przybycie siostry Ram'a, ktora nawet nie wiedziala o moim istnieniu. Jednak jej reakcja byla niesamowita... przytulila mnie i powiedziala "welecome" po hindusku:) WOW to takie proste i naturalne.. i jak tu sie nie wzruszyc. Potem w trojke spedzalismy razem czas. Na wieczor niestety musielismy udac sie ponownie do centrum Delhi, aby zakupic moj bilet na koleny dzien -Amritsar (sleeper 250 rupi). W jedna strone pojechalismy ryksza (120 rupi, 20 km), ale w druga wzielismy metro. I co zaskakujace indyjskie metro nie rozni sie niczym od innych jakie widzialam w Europie, czy w Chinach. Moze z malym wyjatkiem, ze jak wyjdziesz na zewnatrz powali cie wyglad brudnych zasyfialych ulic, biegajacych szczurow. Ale same metro jest niesamowicie czyste i mozna powiedziec piekne!:)
Wieczor spedzilismy w domu (wczesniej bylismy na lodach.. mniam mniam,..moje pierwsze lody w Indiach, mam jednak nadzieje, ze nie bede chorowac:) Potem nie mielismy wyboru jak spedzic troche czasu z gospodarzami domu. Nalegali abym z nimi posiedziala, no tak.. w koncu nie czesto zdarza sie, ze obcorajowiec gosci w ich progach. Niemniej bylo to bardzo mile i przyjazne doswiadczenie:) Potem przepyszna kolacyjka z typowo indyjskim jedzeniem i delektowaniem sie swoim towarzystwem.
Nastepnego dnia spedzilam z Ram'em kilka godzinach na romowach. Lezelismy na kanapie i gadalismy... buzie nam sie nie zamykaly... ale ten czas cenie sobie najbardziej.
Jak pisalam wczesniej dzieki niemu poznalam indyjska kulure i pokochalam ja. Zakochalam sie na przyklad w relacjach w hinduskiej rodzinie. Olbrzymi szacunek do rodzicow, do siostr, braci. Specyficzna hierarchia, decyzyjnosc. Zakskaujace dla mnie bylo np znajdowanie malzonkow. W Indiach nadal istnieja dwa rozwiazania. Malzenstwo z milosci badz wyboru rodzicow. Jak sie okazuje to drugie jest nawet bardziej popularne. Mezczyzna po zaaranzowaniu spotkania przez rodzine, spotyka sie na 5-10 minu z wybranka i po tym czasie decyduje czy chce sie ozenic czy nie. Oczywiscie decyzja nalezy do obojda i oboje musza wyrazic na nia zgode, jezeli jedno sie sprzeciwi, rozchodza sie w swoich kierunkach. To niesamowite, ze mozna podjac decyzje w ciagu tak krotkiego czasu. Ale jak sie okazuje to dziala. W Indiach nie ma rozwodow, jeden wybor, jedna decyzja.. ale ciagla praca. Jak spyalam jak to sie dzieje, ze ludzie po takich wyborach nie rozchodza sie.. odpowiedz byla jedna.. milosc to praca. I przeciez to prawda. Zreszta olbrzymie wsparcie ze srony rodzicow pozwala przejsc wszystkie kryzysy. Poza tym sam slub i ceremonia zaslubin jest niesamowicie piekna, 500 osob jako gosci (nie tylko rodzina, ale wszyscy sasiedzi), spotkanie przy ognisku, 6-cio godzinne modlitwy, 7-miokrotne okrazanie ognia i wspolna zabawa.. to podstawowe rytualy podczas hinduskiego slubu). Jest tam wiele innych pieknych szczegolow, ale musialabym pisac jeszcze ze dwie godziny.. a na to nie mam czasu:) Niemniej mysle, ze kazda kobieta marzy, aby miec taki slub:) Poza tym przez 6 miesiecy od slubu kobieta nie moze robic nic, zadnych domowych obowiazkow... to jej czas i ona jest krolowa!!! WOW!!! Podobnie po narodzinach dziecka. Co ciekawe Hindusi niesamowicie szanuja kobiety. Nigdy nie widzialam takiego szacunku w oczach i ze strony innych mezczyzn. Podobnie jezeli chodzi o szacunek do rodzicow. W Indiach rodzina jest na pierwszym miejscu:)
Co mi sie jeszcze podoba to "Sari". Kobiety tu sa tak piekne, takie kolorowe niewiasty biegajace po ulicach. Mialam okazje popodziwiac w jaki sposob ubiera sie sari (6 merow) i nie jest to latwe.. a sam rutual ubierania tworzy misyczny klimat. Kobieta zamezna musi nosic sari, niezamezna moze, ale nie musi:):) Zostajesz zona i przywdziewasz nowy piekny stroj:):):)
To tylko mala niamiastka z indyjskiej kultury, ktora jest tak bogata i piekna. Ja odnalazlam piekno w tym kraju.. i czuje ze to miejsce stanie sie kolejnym moim domem.. zaraz po Polsce, Laosie i Chinach:):)
Tak spedzilam dwa dni w Delhi, nic nie robiac, poznajac Indie.
Przyszedl jednak czas rozstania. Ram wraz z siostra odwiezli mnie na dworzec.. ile lez polecialo, ile smutku bylo w moich i ich oczach...Plakalismy. To niesamowite, ze po dwoch dniach mozna sie tak zzyc...ze mozna czuc takie emocje, przyzwyczajenie. Niemal jakbym opuszczala najlepszych przyjaciol. Ja plakalam, oni plakali.. ale to chyba dobry znak.. musze tu wrocic.. i WROCE:):)
To byly piekne dwa dni... musialam jednak opuscic Delhi. Moja kolejna stacja to Amritsar w prowincji Punjabi.
Do zobaczenia Ram...niebawem sie zobaczymy.. wierze w to:)

Mumbai - polskie duszyczki, deszcz i prawdziwe indyjskie zycie!

6 -7.08.2008
Do Mumbaju dotarlam okolo 7-mej rano. Trzeba przyznac, ze niezly ze mnie niedzwiadek, bo z calej drogi nie pamietam nic. Przespalam cala noc!! Chyba bylam zmeczona:):) Najpierw musialam poczekac chwilke az otworza "reservation office", ale nie nudzialam sie.. zajelam sie obserwacja ludzi na dworcu. Trzeba przyznac, ze widok odbiegal od tego, ktory zapamietalam z mojej ostatniej wizyty na Victoria Train Station. Otoz w calym holu pelno bylo lezacych ludzi, malych dzieci zawinietych w kocyki, czy tez staruszkow przyjmujacych pozycje embrionalna. Widok niezapomniany!
O 8-mej pobieglam jednak zakupic bilet do Delhi, balam sie, ze bedzie ciezko z jego dostepnoscia, ale udalo sie:):) Dostalam na kolejny dzionek (sleeper - 421 rupii, 24 godziny jazdy). Tu mialam niesamowita przygode,otoz przy turystycznym okienku spotkalam dwoje przemilych Polakow - Agate i Andrzeja z Rzeszowa (podrozuja w Indiach od dwoch miesiecy). Co ciekawe poprzednia polska dobra duszyczka - Kasia, rowniez spotkala ich na swojej drodze. Jak widac sciezki wszystkich Polakow w Indiach, ktoregos dnia sie spotykaja:):).
Razem pojechalismy na Colaba. Niestety pogoda calkowicie sie zalamala. Lalo niemilosiernie.. niemal jak oberwanie chmury.. ostatnio taki deszcz widzialam w Shanghaju. Ciezko bylo sie poruszac, dlatego tez wiekszosc naszego spotkania przesiedzielismy w wegetarianskiej restauracyjce, badz w holu przy mumbajskim deptaku:):) Niemniej dla mnie bylo to super doswiadczenie.. znow moglam porozmawiac po polsku i powymieniac mysli, doswiadczenia z rodakami:)
Okolo 16tej przyszedl jednak czas rozstania. Dzisiejszej nocy mialam spac u siostry Ramchandy - Shaili Naik. Niestety jej mieszkanko oddalone jest ponad 15 km od centrum Mumbaju - w dzielnicy Andheri - wiec aby sie tam dostac musialam najpierw zlapac lokalny pociag (taki ktorym jezdzi tysiace Hindusow, z kazdego okna i drzwi wystaja ciala i wydaje sie ze niemal zaraz ktos wypadnie na zewnatrz; jak sie potem dowiedzialam codziennie dwie osoby wypadaja, tak wiec statystyki sa naprawde nieprzychylne. Ale ja siedzialam w przedziale dla kobiet, wiec czulam sie bezpieczniej... jezeli ktos lubi przygody zapraszam do przedzialu dla mezczyzn... tam mozna poczuc prawdziwy klimat indyjskich pociagow:):)
Po dojezdzie do Andheri okazalo sie, ze namiary na Shaili mieszkanko sa nieprawidlowe, adres wskazywal dwa przeciwlegle zakatki, wiec co tu zrobic. Hindusi jednak nie zostawia cie bez pomocy. Jeden przemily chlopak zadzwonil do mojej przyszlej gospodyni, wsadzil mnie w ryksze i powiedzial ile zaplacic, wiec nie musialam sie obawiac, ze nie trafie, badz mnie oszukaja. Gdy dojechalsimy na miejsce Shaila juz na mnie czekala. Niestety nie mowi po angielsku, wiec zostala nam tylko mowa ciala i wiara, ze moje rozumienie hindi bedzie coraz lepsze:):) Spedzialam z nia przepiekne popoludnie, w pieknym, czysciutkim i klimatycznym mieszkanku. WOW.. to takie hinduskie zycie. Jak milo, ze moge poczuc jego smak:):)
Po przepysznej kolacji z typowo indyjskim jedzeniem siedzialysmy, ogladalsymy hinduskie programy. Shaila jest specjalistka w robieniu kwiatow z bibuly, wiec mialam rowniez okazje podziwiac jej piekne dziela. Niesamowite. W ramach przerwy wybralam sie na krotki spacerek po okolicy, gdzie zasmakowalam co znaczy olbrzymi ruch na ulicy, tysiace rykszarzy trabiacych w nieboglosy. No tak.. prawdziwa indyjska dzielnica:):)
Nastepnego dnia po przepysznym sniadanku z chlebkiem i dzemem z mango wybralam sie z Shaila do znajdujacej sie nieopodal swiatyni Krishny. To pierwsza moja swiatynia tego typu. WOW.. kolorowe statuetki bostw, wokolo wyznawcy o specyficznym wygladzie.. nieco odbiegaja wygladem od tych ktorych widzialam dotychczas w Polsce. Niesety ta religia nie jest mi dobrze znana, wiec skupilam sie jedynie na walorach wzrokowych. Swiatynia byla naprawde przesliczna.
Potem jednak szybka jazda ryksza.. bo do mojego pociagu zostalo 45 minut, a aby dostac sie do Bandra Station skad odjezdzal moj pociag do Delhi, musialam przejechac trzy stacje lokalnym pociagiem.Szybkie i smutaskowe pozegnanie z Shaila... jestem jej wdzieczna, bo pozwolila mi poczuc co znaczy hinduskie zycie. Shaila dziekuje!!!... Potem jednak pelne wariactwio. Zlapalam lokalny pociag, ale nie bylo czasu na szukanie przedzialow dla kobiet, bo lokalny pociag odjezdza po dwoch minutach od zatrzymania. Wiec wsiadlam do meskiego przedzialu... ale tak chyba mialo byc, bo tu poznalam Aashish'a - przepieknego Hindusa.. takiego jeszcze nie widzialam... poczatkowo przygladal sie tylko, ale potem nabral odwagi i zagadal. Nie powiem, ze wzbudzil we mnie swoja uroda niesamowita niesmailosc, ale jakos przelamalam sie.... pierwsze zdania byly koslawe, ale potem jak sie rozgadalismy nie moglismy przestac. Jestem mu bardzo wdzieczna, bo tylko dzieki niemu zdazylam na pociag do Delhi. Okazalo sie, ze na stacji w Bandra sa dwa terminale, jeden lokalny, a drugi na dlugie dystanse. Ja o tym nie wiedzialam, a do odjazdu zostalo 15 minut. Aashish mimo, ze jechal w przeciwnym kierunku, wynajal ryksze, zaplacil za nia, mimo ze nalegalam ze ja pokryje koszty, odprowadzil mnie do pociagu, wsadzil do przedzialu i zabawial rozmowe do samego odjazdu. Co jest piekne, ze nadal jestesmy w kontakcie mailowym i smsowym. WOW.. szczesciara ze mnie.. taki przystojniak i do tego bardzo inteligentny.. czyzby maz... kto wie, kto wie:):):)
Przede mna jednak trasa do Delhi. 24 godziny w pociagu. Jak sie okazalo moimi towarzyszami na tej trasie byla pitka mezczyzn z Namibii. Niestety nie rozmwiali po angielsku, co mnie bardzo smucilo, bo mialam do nich tysiace pytan. Ich sam wyglad zaskakiwal nie tylko mnie, ale wszyskich podrozujacych. Po pierwsze byli niesamowicie wysocy, okolo 2 metrow, ich szaty i nakrycia glowy przypominaly wygladem szamanow z Afryki!!Niesamowite. Dotychczas takich ludzi widzialam tylko w telewizji, a teraz spedzilam z nimi 24h.:) Ciekawa byla rowniez troska innych muzulmanow o nich. Co chwila wsiadal ktos do pociagu , kto dostarczal im jedzenie i wszystko czego potrzebowali. Hindusi sa naprawde nieziemsko troskliwi i widac maksymalna religijna jednosc miedzy nimi. Religia i rodzina sa tu priorytetem!!
Jednak podczas jazdy pociagiem bog (czy to moj, czy tez hinduski) zeslal mi kolejna nieziemska duszyczke na mojej drodze - Ram'a. Poczatkowo zwykla, blaha rozmowa przerodzila sie w cos glebszego. Rozmawialismy kilka godzin, smialismy sie, delektowalismy swoim towarzystwem. Ram mieszka i pracuje w Delhi i wlasnie wraca od rodzicow z Mumbaju. Zapewne zaskoczy wszyskich co sie stalo dalej. Otoz Ram zaprosil mnie do siebie do domu, gdzie mialam spedzic czas z nim i jego siostra. Oczywiscie sie zgodzialam, bo moje wewnetrzne przeczucie i kobieca intuicja podpowiadaly mi, ze to dobre rozwiazanie. Zreszta jak sie okazalo wraz z Ram'em nadajemy na tych samych falach i szkoda byloby zmarnowac taka relacje:):) Tak wiec przede mna dwa piekne dni w towarzystwie Ram'a. W taki spsosob przywitam Delhi:)
Jak widac 24 godziny w pociagu maga byc naprawde niesamowicie pozytywnym czasem. Ja spedzialm je wysmienicie i strasznie ciesze sie, ze wlasnie tu spotkalam mojego nowego hinduskiego przyjaciela.
Ram dziekuje, ze zjawiles sie w moim zyciu, zmieniles je totalnie i dales mi poznac calkiem inne Indie... piekne, z niesamowita tradycja. Sprawiles, ze pokochalam to miejsce, bo teraz znacznie wiecej rozumiem i znacznie bardziej szanuje hinduska kulture, tradycje, relacje. Wszystko co mi opowiedziales, pokazales, sprawilo, ze nie widze w Indiach tylko brudu i balaganu, ale pieknych ludzi z pieknymi priorytetamy. Az trudno uwierzyc ze tak bardzo zmienilam moje podejscie i wyobrazenie o Indiach. A to wszystko dzieki tobie.
Ram - DHANEWAD (dziekuje in hindi)

Ellora i Ajanta - miejsca pelne jaskin i mistycznego klimatu

4-5.08.2008
Tym razem moja osobka zawedrowala do Aurangabad. Noc w autobusie nie nalezala do najbardziej przyjaznych, gdyz autobus byl klimatyzowany i bylo niemilosiernie zimno!Ale przezylam, nauka na przyszlosc, wziac cieple ciuszki.. a moze znalezc jakiegos kompana do ogrzania?!?!?hmmm:):)...Okolo 5-tej rano zbudzono nas z informacja, ze dojechalismy na miejsce. Czyli gdzie?!?! Bo zamiast dworca za oknem byla maksymalna ciemnosc i pustkowie.. niby jakas ulica, ale gdzie to, co to? Oczywiscie zaraz napadlo mnie grono rykszarzy z informacja, ze do centrum 4 km i takie tam...nie poddalam sie jednak. Postanowilam poczekac az sie rozjasni i wtedy zaczac podboj Aurangabad:) Po pol godzinie zrobilo sie przyjemniej.. moim oczom ukazaly sie zabudowania, jakas glowna droga i pojawiajacy sie ludzie. Rozpoczelam wiec poszukiwanie noclegu. Znow nie nalezalo to do najlatwiejszych, bo ceny rzucane przez wynajmujacych byly wygorowane. Po godzinie spacerku znalazlam przyjemny pokoj za 200 rupi w Tourist Home. Moze to nie jest najtansze miejsce, ale chociaz nie odrzucalo swoim wygladem:) Szybki prysznic, krotki odpoczynek i wyruszylam na zdobywanie kolejnego pieknego zakatka Indii. Najpierw jednak udalam sie na dworzec, gdzie z pomoca przyjaznej hinduskiej pary zakupilam bilet do Mumbay (chcialam jechac do Delhi, ale jak sie okazalo wszystklie bilety byly wykupione i nie bylo szans, aby dostac sie tam bezposrednio z Auranfgabad). Dlatego postanowilam wrocic nocnym pociagiem do Mumbaiu i stamtad zlapac kolejny pociag do Delhi. Koszt przejazdu sleeperem do Mumbaju - 178 rupi. Zakup biletu w Auurangabad byl dla mnie dowodem, ze turystow traktuje sie tu priorytetowo. Otoz gdy hinduski kolega spytal o bilet pierwsza odpowiedz byla, ze nie ma dostepnych biletow. Gdy padlo jednak sformulowanie, ze to dla mnie, bilet stal sie dostepny. WOW... podoba mi sie to!!! jakie to inne od chinskich doswiadczen gdzie trzeba bylo sie modlic o kazdy bilet i na pewno nie bylo zadnych ulatwien:) Chyba ze mialo sie tak przyjazne duszyczki na swojej drodze jak Shun, czy Juan:)
Po nabyciu biletu udalam sie na dworzec autobusowy skad wzielam lokalny autobus do Ellora (wstep 250 rupi). Ellora to komplekst 34 jaskin wykutych w klifie, uznanych przez Unesco jako dziedzictwo kulturowe. Trzeba przyznac, ze robia niesamowite wrazenie.. szczegolnie swiatynia Kailasa, z licznymi rzezbieniami, przepieknymi fasadami. Aby ja wybudowac musieli wywiesc 200 000 ton skaly. WOW... ale to chyba wlasnie poteguje efekt. Obok swiatyni mozna zwiedzic 12 swiatyn buddyjskich z licznymi posagami Buddy (mnie najbardziej podobala sie jaskinia nr 10 z przepieknym sufitem w ksztacie zeber), 17 swiatyn hinduistycznych i 4 jain. Te ostatnie rowniez zalicze do swoich ulubionych. Calkowicie inne od poprzednich, z mistycznym klimatem potegowanym kolumnami, rzezbionymi i malowanymi scianami. W Ellora spedzialam caly dzionek, miejsce jest naprawde warte odwiedzenia. Jedynym mankamentem mojego pobytu tam bylo ciagle towarzystwo jednego Hindusa, ktory nie chcial mnie opuscic na krok i co chwila pojawial sie na mojej sciezce, mimo ze tego nie chcialam. Nie ufam Hindusom na ta chwile i nie mam ochoty bratac sie z nimi, szczegolnie z nad wyraz przyjacielskimi osobami, jak on:) Ale coz.. takie osoby rowniez musza pojawic sie na mojej drodze:)
Okolo godziny 18-tej jednym z lokalnych jeepow dojechalam do Aurangabad (kierowca poczatkowo zazadal 25 rupi, ale chyba przypadlam mu do gustu, bo na koniec zaplacialm 20, zreszta bardzo sie usmiechal.. az za bardzo:):). Podczas tej przejazdzki poznalam dwojke przesympatycznych turystow z Japonii, z ktorymi spotkalam sie rowniez nastepnego dnia:) Gdy dotarlam do Aurangabad bylo juz ciemno, wiec pyszny obiadek w lokalnej knajpce (masala uttapa - 15 rupi) i wizyta na internecie. Zmecznie jednak bylo silniejsze anizeli ja i nie mialam juz sily na cokolwiek innego tego wieczora. Oddalam sie wiec odpoczynkowi:)
Kolejnego dnia przyszedl czas na odwiedziny w kolejnym znanym miejscu. Tym razem zlapalam autobus do Ajanta - kolejny zespol 29 jaskin, wyroznionych przez Unesco. Dotarcie tam nie nalezy do najtrudniejszych. Wystarczy wziac lokalny autobus (75 rupi) i po trzech godzinach jazdy dociera sie do T-point w okolicach jaskin. Tu oczywiscie najpierw ciekawa oplata za wstep do jakiegos resortu (7 rupi), skad odjezdzaja specjalne autobusy przewozace turystow do jaskin (4 km, oplata 7-10 rupi) Same jaskinie odbiegaja swoim wygladem od Ellory. Szczegolnie pierwsze z nich z przepieknymi malowidlami. To prawda, ze wiele z nich jest zniszczonych, jednak mimo tego mozna poczuc klimat tego miejsca. Mnie najbardziej przypadly do gustu jaskinie, mieszace w swoim wnetrzu swiatynie, ze sklepieniem w ksztacie zeber, pieknymi kolumnami i rzezbieniami na scianach. Piekne! Spedzialam tu ponad 4 godziny, a i tak na koniec musialam nieco przyspieszyc tempa. W moim zwiedzaniu towarzyszyla mi przemila para Anglikow z przecudownym synkiem Franciskiem, ktory urozmaical nam czas smiechem, bieganiem i zabawa:):)
Po obejrzeniu wszystkich jazkin udalam sie na pobliskie wzgorze, z ktorego rozposcieral sie wodok na jaskinie, wodospad i piekna zielona okolice. W ciszy, spokoju, siedzac na kamieniu delektowalam sie widokiem. Chwila odetchnienia...zatrzymania...tego potrzebowalam. Tu tez poznalam przemilego Hindusa - Balan'a - ktory opiekowal sie stadkiem owieczek. Taki loklny akcent na mojej drodze:) Nie wspomne, ze oczywiscie tez chcialby mnie za zone... czy tutaj wszyscy tylko o tym mysla???
Jezeli spytacie jaka jest kolejnosc pytan i jak przebiega tok rozmowy w Indiach to przedstawiam: najpierw "skad jestes" potem "jak masz na imie", a trzecie pytanie "czy masz meza".. reszta jak widac jest niewazna.. w dalszej kolejnosci pojawia sie wiek i dlaczego podrozuje sama.... to standardowa indyjska rozmowa. Prosze nie pytajcie mnie jednak czy to lubie i czy mam tego dosc... Odpowiedz jest chyba bardzo prosta:):):) Podobnie jezeli chodzi o zdjecia.. na kazdym kroku prosza o nie. Wydawalo mi sie, ze w Chinach byl kosmos, ale co tu sie dzieje, przerasta moje oczekiwania.. co chwila ktos podchodzi z prosba o zdjecia.. a ja mila osobka nie potrafie odmowic.. i tym sposobem cierpie.. no coz.. za slawe trzeba placic:) hihihi
Okolo 17-tej postanowilam jednak wracac do Aurangabad. Moj pociag odjezdzal o 22.20, a przede mna byly jeszcze 3 godziny drogi. Trasa minela mi jednak bardzo szybko, gdyz tu moja droga zlaczyla sie z para Japonczykow napotkanych dnia poprzedniego. Duzo smiechu, ciekawa rozmowa i udalo nam sie dotrzec do Aurangabad. Wspolnie zjedlismy rowniez kolacyjke, wiec miluchno bylo podelektowac sie indyjskim jedzonkiem w towarzystwie innych kompanow:)
Niestety pogoda calkowicie sie zepsula. Zaczelo niemilosiernie padac... wiec jak widac Aurangabad zegnal mnie lzami:) O 22.20 wsiadlam do pociagu, znalazlam swoje lozko i zapadlam w gleboki sen.. niemal jak niedzwiadek:):)

Pune - jak milo spotkac przyjaciol:)

2-3.08.2008
Dzisiaj opuscilam wielki Mumbay, ale jak sie okaze potem moje sciezki tam powroca:)
Udalam sie pociagiem do odalonego o okolo 200 km Pune (seat - 68 rupi). To bylo moje pierwsze spotkanie z indyjska koleja. Wyruszalam z Victoria Train Station, wiec w ramach porannych cwiczen przespacerowalam sie 20 minut z hotelu do dworca. Sam dworzec nawet w srodku wydaje sie przyjazny turystom. Co ciekawe zakup biletu jest znacznie latwiejszy anizeli w Chinach. Specjalne okienko dla turystow, angielskojezyczny serwis. Cud miod:):):) Poza tym na samym dworcu jest wzgledny porzadek. To prawda, ze czasem mozesz dostrzec przyjacielskie szczury biegajace pomiedzy lawkami, ale przeciez to Indie.. to normalny widok:):) Jezeli chodzi o sama organizacje to rowniez mnie zakoczyla. Okazuje sie, ze na kazdym przedziale wywieszana jest lista z nazwiskami i numerem miejsca. WOW.. to sie nazywa pelna identyfikacja:)
Tym sposobem bez problemu udalo mi sie znalezc swoje miejsce. Oczywiscie zaraz znalazl sie kolo mnie tlumek gapiow i chetnych do rozmowy. Jednym z nich byl Henry, student z Mumbaju, ktory niemal mi sie oswiadczyl. Ich szybkosc w nawiazywaniu relacji zaskakuje mnie na kazdym kroku:):) Ale ja nie chce meza Hindusa!:):)
Po czterech godzinach jazdy w milym towrzystwie Henrego dojechalam do Pune. Tu czekal na mnie moj delavalowski przyjaciel Ramchandra. Znamy sie juz ponad 4 lata, a nigdy nie mielismy sie okazji spotkac. I w koncu nadeszla ta chwila:):) Ramchandra czekal na mnie na dworcu z wielkim usmiechem na twarzy.... jakze przyjemniej, gdy widzisz znana duszyczke.. w takich momentach znikaja gory smieci i brudu:) Indie staja sie piekne!! Wraz z Ramchandra udalismy sie najpierw na przepyszny obiad (dosa masala - 25 rupi), a potem ryksza udalismy sie do siedziby DeLaval, gdzie czekala na mnie kolejna niespodzianka. Spotkanie z Januszem - moim bylym szefem z DL. Coz to byla za radosc na mojej twarzy, gdy zobaczylam jego osobe i moglam porozmawiac po polsku. CUDO!!!
Niesamowite byly moje doznanaia nawet na sam widok plakatow DeLaval. To juz niemal rok jak nie pracuje w tej firmie i nigdy wczesniej nie wspominalam jej z takim rozzaleniem. Gdy jednak tu przybylam moje serce zabilo mocniej. Ha ha.. moze to zabawne, ale prawdziwe:) Gdy jeszcze pracowalam w obsludze klienta i wspolpracowalam z Ramchandra zastanawialam sie jak wyglada jego biuro, jak wygladaja Indie.. a co sie stalo teraz?! Bylam wlasnie tu, w tym miejscu, ktore zawsze sobie wyobrazalam. Siedzialam z moim kolega na drugim zakatku swiata! WOW... moje losy sa naprawde nieprzewidywalne:)
Popoludnie i wieczor spedzilam w milym towarzystwie Janusza. Co zaskakujace buzie nam sie nie zamykaly... Dopiero w tak odleglym zakatku docenilismy co znaczy mowic po polsku i delektowac sie rozmowa z rodakami!! Januszu, dziekuje, bo to byl naprawde mily czas!
Nocleg znalazlam w dzielnicy Koreagon Park. Trzeba przyznac, ze nie bylo to latwe, bo ceny pokojow byly znacznie wygorowane. Na szczescie znalazl sie jeden pomocny Hindus, ktory zaprowadzil mnie do pobliskich zabudowan i pomogl wynajac pokoj w prywatnym mieszkanku (cena byla powalajaca - 500 rupi, ale nie chcialam tracic wiecej czasu na szukanie czegos tanszego). Nie w tym momencie, gdy moglam spedzic czas z przyjaciolmi!
Nastepny dzionek byl rowniez pelen milych spotkan, najpierw z Januszem, potem Ramchandra. Jakze ciezko bylo sie rozstac z nimi. Najpierw lezka w oku przy pozegnaniu z Januszem, potem kolejne smutki... w miedzyczasie jednak probowalam zmienic mieszkanko. Okazalo sie, ze wszystkie hotele sa zbukowane wiec nie pozostalo mi nic innego jak opuscic Pune tego dnia. Nie bylo to bardzo skomplikowane, gdyz prywatne autobusy wyjezdzaly o 23.30 (cena 250 rupii). Do tego czasu spedzialam wolne chwile z Ramchandra. Najpierw pyszny indyjski obiadek (Kocham indyjskie jedzienie.. podobnie jak chinskie.. wiec nie ma szans, aby zrzucic na wadze.. uppsss:):) Potem Ramchandra zabral mnie na spotkanie swojej grupy wyznawcow BAPU. Poczatkowo siedzialam z boku, ale pozniej zaprosili mnie do wspolnego celebrowania,wiec nie mialam wyjscia, jak poddac sie ceremoni. Najpierw mycie nog, potem specjalne znaki na czole i na kleczkach wysluchiwanie modlitewnych spiewow. Niewiele z tego rozumialam, niemniej bylo to niesamowite doswiadczenie widziec jak Hindusi sie modla i swietuja!!. Tu tez spotkalam zone i corke Ramchandy. Bardzo przyjemne spotkanie. Po wspolnym posilku odtransportowali mnie w miejsce, z ktorego odjezdzal autobus. Bylo jeszcze sporo czasu do odjazdu, wiec pospacerowalam troche po ciemnych, ale jakze zatloczonych ulicach Pune. Wyglada na to, ze zycie tu odzywa wieczorem, gdy wszyscy wychodza na ulice, robia zakupy, speceruja! Nie powiem, ze bylam znow atrakcja kazdego miejsca, gdzie sie pojawilam... chyba musze do tego przywyknac, choc tak bardzo tego nie lubie.. przeciez ja jestem szara myszka - Drahanka.. i taka wole zostac!!!
Na koniec dnia spotkala mnie jeszcze jedna niesamowita przygoda. Czekajac na autobus spotkalam przeurocza i przesympatyczna Hinduske - Garime z Raipuru. Przegadalysmy ponad dwie godziny... niesamowita wiez...czulysmy jakbysmy sie znaly wieki:) WOW... jakie miluchne spotkanko. Garima zaprosila mnie do siebie na Divali Festival, ktory ma miejsce w Indiach w pazdzierniku i zawsze udzial w nim byl moim marzeniem. Kto wie.. moze sie skusze:):) Kto wie:) Niemniej spotkanie z Garmia dodalo mi skrzydelek.. czy wiecej takich osob pojawi sie na mojej drodze i rozswietli moj pobyt w Indiach?!?! Mam nadzieje!!!

piątek, 1 sierpnia 2008

Indie i Mumbai - zderzenie z nowa rzeczywistoscia:)

30.07 - 1.08.2008
No tak... przyszedl czas na nowe doswiadczenia!!! Indie.. Swiat, ktory do tej pory znalam tylko ze zdjec i z opowiesci... pytanie jakie beda moje wrazenia po pobycie tu??
Sam lot z Shanghaju do Mumbaju byl spokojny. Oczywiscie w mojej glowie kolowaly sie tylko mysli jak to bardzo nie chce opuszczac tego pieknego zakatka, jak to jestem tu szczesliwa. No ale coz... lecimy dalej... nowy swiat przede mna.
Jak sie okazalo moj lot do Mumbai byl z miedzyladowaniem w Delhi, gdzie wyladowalismy okolo 2.30 w nocy. Godzinne posiedzenie na pokladzie w podziwianiem Hindusow, biegajacych i czyszczacych poklad dla kolejnych pasazerow. Trzeba porzyznac, ze Air India serwuje calkiem niezle posilki. Poniewaz wylatywalam o 22-giej zalapalam sie na pozny obiad. A poniewaz potem lecielismy z Delhi do Mumbai mialam okazje zjesc wczesne sniadanie:):):)Wow.. to sie nazywa dobre karmienie:)
Do Mumbai dolecielismy okolo 6 rano. Lotnisko w najwiekszym indyjskiem miescie oczywiscie zszokowalo mnie na wejsciu. Brud, syf, obdrapane i znieszone sciany... prawdziwe Indie:):)Poniewaz lotnisko oddalone jest od centrum godzine drogi samochodem i nie ma mozliwosci skorzystania z lokalnego transportu nie pozostalo mi nic innego jak skorzystac z taksowki. Cale szczescie istnieje cosik takiego jak Pre-paid taxi. W biurze na lotnisku placisz za kurs i nie musisz sie martwic negocjowaniem ceny badz tym, ze wywioza cie w inne miejsce. Nie powiem, ze cena niemala... 350 rupi (1$= 42 Rupi) za dojazd do dzielnicy Colaba. Oczywiscie juz tutaj chcieli mnie oszukac kalkulujac cene na 390, ale sie nie dalam... jak widac trzeba byc uwazanym na kazdym kroku:)
Droga do centrum zajela nam godzine, a widoki za oknem wzbudzily moj strach, przerazenie.. WOW.. czegos takiego jeszcze nie widzialam. Brud, tony smieci na ulicach, tragiczne domy, nawet nie domy, ale swoiste baraki... nieludzkie warunki zycia, brudni, biedni, glodujacy ludzie na uliacach...Spodziewalam sie biedy, ale ten widok mnie przerosl i zaszokowal. Trzeba sie bedzie przyzwyczaic, tym bardziej ze podobno Mumbai uchodzi za jedno z czysciejszych miast. Wiec na ta chwile ciezko mi sobie wyobrazic co sie dzieje gdzieindziej. Postanowialm zostac na noc w najtanszym hotelu w miescie (Mumbai slynie z najdozszych noclegow w Indiach). Pojechalam wiec do rekomendowanego przez LP hostelu Salvation Army Red Shield Hostel (lozko w dormie to koszt 165Rupii, wraz ze sniadaniem). Po tym poczulam sie spokojniejsza... nie bede musiala spac z innymi na ulicy:):) hihihi...Zmeczenie i wiele emocji spowodowaly, ze musialam odpoczac... moj organizm strajkowal:) Tym samym do godziny 14tej leniuchowalam w lozku. Dodatkowo moj nastroj nie byl na tyle dobry, aby wyjsc i walczyc z indyjska rzeczywistoscia. Ale nie poddalam sie:) W koncu Indie to piekny kraj i z czasem go pokocham.. musze tylko zapomniec o Chinach... moich ukochanych Chinach.
W pokoju poznalam sympatyczna Irene z Hiszpanii. Przegadalysmy dwie godziny, a potem udalysmy sie na przechadzke po miescie. Dzielnica Colaba jest najdrozsza i najbardziej zadbana dzielnica Mumbaju, niemniej nadal odbiega od obrazu do jakiego przywyklam. Wszedzie tysiace Hindusow, czasem pojawiaja sie kobiety poubieraene w piekne sari.. jednak co jest przytlaczajce to ciagly wzrok mezczyzn jaki czuje sie na sobie. Za kazdym razem rodzi sie pytanie.. dlaczego oni tak patrza, dlaczego przeszywaja cie swoim wzrokiem?!?!... po trzech dniach wiem jednak, ze to normalne... ten wzrok bedzie mi towarzyszyl do konca wyjazdu i kazda kobieta musi do niego przywyknac!.
Na obiad poszlismy do Leopold Cafe. Tu zjadlam pierwsza indyjska potrawe "Indian kurma":). Usmazone warzywa, bardzo ostre.... myslalam, ze tylko w Chinach mamy ostre jedzenie:):),a jednak nie. Ale to chyba dobrze, bo przeciez Drahanka uwielbia ostre jedzonko:):) Tym sposobem slawetna kurma przypadla mi do gustu;) Cudem dla mojego podniebienia byl rowniez tak zwany "Garlic nan" - chleb czosnkowy. Nieco inny niz w Polsce - Plaski, duzy w ksztacie kola i przyprawiony innymi dodatkami. CUDO!!! Po przepysznym jedzonku spacerowalysmy jeszcze po miescie. Odwiedzilysmy slawetny dock z "Gate of India", przespacerowalysmy sie glowna ulica z licznymi kramami z indyjska bizuteria czy ciuchami. Juz bym chciala wszytko wykupic!! Te przepiekne kolorowe ciuchy!!! WOW!! Tego nie widzialam wczesiej... Czuje ze pomimo topniejacych zasobow finansowych nie powstrzymam sie od zakupow:):):)A przeciez w Polsce tak nienawidze chodzic po sklepach:) JAk to sie czlowiek zmienia wraz z miejscem w ktorym przebywa:) hahaha.
Poniewaz zaczelo padac.. jak przstalo na pore monsunowa.. deszcz zagonil nas do hotelu. Tu wraz z Irene spedzilysmy mily czas w towarzystwie dwoch milych Austriaczykow - Harry'ego i Lukas'a, wymieniajac poglady o tym zaskakujacym zakatku na ziemi:):) Pierwsza noc minela mi w miare spokojnie, choc trzeba przyznac, ze halas na ulicy jest niemilosierny. Doskwiera rwoniez upal, ale juz sie przyzwyczailam, ze caly czas jestem mokra i spocona:):)
Kolejnego dnia (31.07) z samego rana spotkalam w naszym hotelu Polke.. tak.... po kilku miesiacach samotnosci pierwsza duszyczka z Polski!!! I to z Wroclawia. Kacha wlasnie dotarla do konca swojej podrozy, ale moze lepiej nie pytajcie jak jej sie tu podobalo. Ona nienawidzi Indii. Spedzila tu miesiac i chyba nie byl to najlepszy czas w jej zyciu. Mam nadzieje, ze ja nie pojde w jej slady:) Niemniej dla mnie byla zbawieniem.. pierwsze chwile w Indiach zawsze milej spedzic z rodaczka:) Zreszta ona chyba miala takie same odczucia;):) Po pogawedkach w hotelu wybraslymy sie razem na slawetna Elephant Island. Jaskinie jakie znajduja sie na niej zostaly uznane przez UNESCO jako dziedzictwo kulturowe. Aby sie tam jednak dostac najpierw trzeba zlapac statek z doku przy "Gate of India" (plata w dwie strony to 120 Rupii). Na wyspe plynie sie okolo godziny. Trzeba przyznac, ze niezle buja, wiec dla osob z choroba morska taka podroz nie jest wskazana:) Tu poznalam pierwszego milego Hindusa...przewodnika z Mumbaju... jak kazdy hinduski mezczyzna byl niesamowicie rozgadany... niemniej dzieki temu podroz minela mi szybko. Kacha w tym czasie spala, bo niestety dopadly ja morskie mdlosci:)
Co do samych jaskin (oplata 250 rupi), trzeba przyznac, ze sa bardzo ciekawe. Swiatynie w jaskiniach zostaly wybudowany w latach 450-750 ne i przedatwiaja Shive w roznych sytuacjach, pozach. W ramach oplaty za statek wliczony jest przewodnik wiec zwiedzanie bylo tym bardziej ciekawe, bo zrozumiale w kazdym detalu:) Miejsce godne odwiedzenia a jak wynikalo z reakcji innych turystow jedno z pikniejszych w Indiach. Czy tak jest naprawde?? Nie wiem... ja porownuje do jaskin i swiatyn w Chinach i na ta chwile Indie wypadaja blado:):) Ale nie poddaje sie walce z wlasnym umyslem i porownywaniem:):)
Zwiedzanie jaskin zajelo nam okolo 1.5 godziny. Potem przyszedl czas na powrot.. tu kolejne spotkanie ze skutkami pory monsunowej nas ... raz swiecilo slonce, potem nagle zbieraly sie chmury i padal niesamowity deszcz, aby za chwile znow ujrzec na niebie piekne promienie slonca:):)W drodze powrotnej nie obylo sie rowniez bez kolejnej atrakcji. Na srodku zatoki zepsul sie silnik i dryfowalismy okolo godziny, az majtkowie naprawia zepsuta maszyne. Ciekawe byly reakcje niektorych Hindusow... niektorzy sie modlili, niektorzy wydawali sie zalamani... wow.. przeciez to tylko maly postoj, jak naprawia ruszymy dalej:):) To prawda bujalo ostro, ale dalo sie to wytrzymac. My z Kacha wykorzystalysmy ten czas na wyglupy i smiech niemal do lez:) Kacha.. dziekuje!!!
Po dwoch godzianch dotarlysmy jednak do portu. Stad szybki spacerek na obiad. Nasze zoladki krzyczaly o pomoc:) Tym razem kurczak w sosie slodkim i slawetny chlebek czosnkowy (200 rupii, sporo, ale Mumbai nie nalezy do najtanszych). Z pelnymi zoladkami podreptalysmy do Victoria Train Station (budynek przepiekny, z licznymi zdobieniami, rzezbieniami, poza tym uznany przez Unesco jako dziedzictwo kulturowe). Tu nabylam moj pierwszy bilet na pociag. Co ciekawe rutyna zakupu jest zaskakujaco inna od tych z jakimi spotkalam sie do tej pory. Najpierw musisz isc to specjalnego okienka dla turystow (na tej stacji okno numer 52), gdzie po wypelnienu specjalnego formularza (podaje sie dane osobowe, numer pociagu, trase, dzien, typ pociagu) i okazaniu paszportu mozna zakupic bilet. Ja wykupilam bilet na sobote. Wyjezdzam do Pune (68 rupii, seater), gdzie spotkam sie z moim przyjacielem Ramchandra. Ramchandra jest Hindusem i znamy sie juz ponad 4.5 roku, wiec mam nadzieje, bedzie to mily czas dla mnie i szybciej dostosuje sie do indyjskich warunkow:) Po zakupie biletu udalysmy sie spacerkiem spowrotem do naszej dzielnicy Colaba. Nie opanowalam sie i zaciagnelam Kache na zakupy. Nowe spodenki i nowa sukienka po 6 miesiacach noszenia tych samych ciuchow, niemal doprowadzily mnie do euforii:) Jak niewiele mi teraz potrzeba do szczescia. W Polsce nienawidze zakupow.. a tu.. fruwam:):) haha...
Reszte wieczoru spedzilysmy na pogaduchach w hotelu:) Tak minal moj drugi dzien w Indiach.
Ciesze sie, ze spedzialam go z Kacha..podobalo mi sie. Jedyne do czego mam zastrzezenia to moj polski. Zapomnialam jak sie mowi po polsku. Trzy miesiace nie uzywalam tego jezyka i wszytko wylecialo z glowy. tearz mysle, spiewam i zastanawiam sie po angielsku. Dlatego komiczne dla mie bylo gdy zaczelam mowic po polski wciskajac co chwila angielskie slowa. WSTYD!!!!:)
I podobno nabralam angielskiego akcentu!!! RATUNKU!!! Przeciez ja nadal jestem Polka:):):)
Ostatniego dnia w Mumbaju postanowilam pozwiedzac okoliczne zakamarki. Najpierw spacerkiem udalam sie w okolice dworca Victoria Train Staton. Budynek dworca uchodzi za najbardziej znany w Mumbaju i zostal uznany przez UNESCO jako dziedzictwo kulturowe. I trzeba przyznac ze robi wrazenie. Bogato rzezbione fasady calkowicie odbiegaja od widoku okolicznych budynkow:) Potem moje nogi podreptaly na pobliski market. Tutaj dopiero poznalam co to znaczy tlum, syf, brud. Wszedzie tysiace ludzi ciagnacych wozki, taszczacych worki, biegajacych z zakupami. W tym miejscu mozna kupic wszystko... poczawszy od ciuchow, poprzez wiertarki, swiece i zwierzeta:) Oczywiscie na kazdym kroku spotyka sie pasace na kupkach smieci krowy. Ale do tego widoku latwo przyzwyczaic sie w Indiach.. w koncu spotyka sie je na kazdym kroku:):)
Z marketu powedrowalam na najbardziej znana plaze Mumbaju - Chowpatty Beach.Trzeba przyznac, ze okolica jest urocza. Widok z deptaku rozposciera sie na zatoke i okoliczne dzielnice Mumbaju. Stad wydaje sie, ze jest on nawet czysty i przyjemny:) Zreszta sam klimat miejsca tworza nie tylko widoki, ale ludzie siedzacy na betonowym deptaku, delektujacy sie zachodzacym sloncem. Jedyne co mnie najbardziej powalilo to widok prawdziwej, piaszczystej plazy... z ta jednak roznica, ze obok piasku plaza pokryta byla warstwa smieci. Hindusom jednak nie bardzo to przeszkadza, bo w usmiechem na twarzy spadceruja po wysypisku niemal jak po przepieknej oazie:):) No coz... ja niestety mam porownanie z plaza w Wietnamie, czy tez w Chinach.. wiec niestety na mojej twarzy nie zagoscil tak szczesliwy usmiech:):) Po spacerku przyszedl czas zatroszczyc sie o zoladek. Udalo mi sie znalezc bardzo przyjemna wegetarianska knajpke, w ktorej ugoscilam sie biryani veg (34 rupie i przepyszna lassi - 18 ruppi). Wieczorek spedzilam w milym towarzystwie Australijki -Sally, ktora przyjechala na wolontariat do Indii. Jestem dla niej pelna podziwu:):)