wtorek, 19 sierpnia 2008

Manali - miejsce rozrywki i odlotow....ale i poczatek nowej himalajskiej drogi!

17-20.08.2008
Do Manali dojechalysmy okolo 6tej rano. Zapewne nie bedzie zakoczeniem jak napsize, ze padalo.. i to bardzo mocno. Deszcz, ciemnosc.. hmmm.. niezbyt pozytwne przywitanie:):) Taksowka dostalysmy sie do Old Manali, w ktorym miesci sie wiekszosc hoteli. Taksowkarz zabral nas do Manu Guesthouse, gdzie zostalysmy... Nie chcialo nam sie szukac innego noclegu, szczegolnie gdy warunki, wyglad pokoju i koszt jaki zaproponowano byl akceptowalny:) (100 rupi/pokoj). Poranek spedzilsymy na odpoczynku.. sen, leniuchownie... po calej nocy w autobusie zadnej z nas nie chcialo sie biec na miasto, scierac z nowa indyjska rzeczywistoscia:)
Dopiero okolo 13tej wygramolilam sie z pokoju i zaczelam zwiedzanie tego zakatka. Nie pytajcie mnie o moje pierwsze odczucia. Tragedia! Manali to miejsce, gdzie przyjezdzaja wszyscy zadni zabawy, odlotow, faz.. na kazdym kroku spotykasz dealerow, ktorzy sprzedaja wszystkie rodzaje narkotykow, trwy i innych uzywek.. do wyboru do koloru. A ceny podobno nieziemskie. Nie jestem specjalistka w tej dziedzinie, wiec nie bede sie wypowiadac na ten temat.. jedno jest pewne.. to miejsce nie dla mnie:)
Dlatego pierwsze odczucia byly takie.. "musze stad uciekac jak najszybciej" .. potem jednak zaczelam nabierac pozytywnych emocji. Udalam sie w okolice slawnego kosciolka Hambrada, skad podazylam na okliczne wzgorza i wioski. Tu spedzialam cale popoludnie podziwiajac miejscowych Indian zbierajacych jablka w zielonych sadach. To miejsce przywolalo wspomnienia z sadu rodzicow na moich kochanych Zernikach.. achhhh... jak ja tesknie za tym miejscem. Dlatego tez byl to dla mnie niesamowity czas... a dodajac liczne spotkania i rozmowy z tymi ludzmi.. usmiechy, poczestunki... nabralam pozytywnych emocji i stwierdzilam, ze Manali to nie tylko miejsce dla fanow wszelkiego rodzaju zabawy. W drodze powrotnej zjadlam przepyszne slawetne momo w przyswiatynnej restauracyjce (30 rupi), a potem powedrowalam w strone hotelu. Tu znow zaskoczyl mnie deszcz. Ale tym razem obok mokrego ubrania przyniosl mi cos jeszcze.. spotkanie z sklepikarzem, ktory zaproponowal mi schronienie podczas ulewy. Krotka rozmowa przerodzila sie w trzygodzinna pogawedke o Indiach, Kaszmirze i muzulmanskiej religii. To byl genialny czas...i jestem wdzieczna Musz'owi za te chwile:)
Jednak to nie bylo jedyne spotkanie tego dnia.. wracajac do hotelu spotkalam Simon'a, ktorego spotkalam trzy tygodnie temu w Ellora. Jak widac drogi wielu podroznikow przeplataja sie na kazdym kroku. Razem spedzilismy pozny wieczor, po czym udalam sie na zasluzony odpoczynek:)
Kolejny dzien przniosl mi jednak nowe wrazenia i emocje. Tym razem udalam sie do New Manali, ktore jest niczym innym jak skupiskiem wielu sklepow, nastawionych na turystow i licznych restauracji, serwujacych kazdy tym kuchni, od azjatyckiej po europejska.. Jak widac Manali nie jest miejscem, gdzie mozna poznac prawdziwe Indie..
Stad jednak powedrowalam w kierunku Vashicht. I to byl piekny czas. Spacerowalam ponad 4 godziny. Wokolo mnie przepiekne wysokie na 5000 metrow gory.. zyc nie umierac.. to czesc Manali, ktora lubie. Pomimo tego, ze czasem padalo delektowalam sie tymi momentami. Szczegolnie reakcje i spotkania z lokalnymi ludzmi, ktorzy byli tak niesamowicie przyjazni.. wow... takie Indie uwielbiam.
Jednak co odmienilo moje losy to spotkanie z Oliver'em - chlopakiem z Belgii. Podrozuje obecnie ponad rok i niebawem wybiera sie na trekking - 30 dni z Manali do Leh... Krotka rozmowa, wspolne podejscie i zainteresowania.. i coz?? moze wybierzemy sie tam razem:) Umowilismy sie na wieczor na kolacje, aby poogladac mapy, przedyskutowac wszystko. Kto wie.. nie planowalam tego, ale przeciez zawsze marzylam o takim trekkingu.
Spotkalismy sie na kolacji w Blue Elephant Cafe. Tu tez obgadalismy wszystkie szczegoly.. nie pozostalo mi nic innego jak tylko podjac decyzje.. mialam na to cala noc...tysiace mysli, analiza ryzyka (bo przeciez to juz nie tylko Tatry i 2500 metrow, ale prawdziwe Himalaje z przekraczaniem przeleczy na wysokosci 6000 metrow). Oliver jest znacznie bardziej przygotowany, ale przeciez wszystko jest mozliwe...a co najwaniejsze, musze byc pewna swojej kondycji i swoich sil. A na ta chwile jestem!!! Pozostaje jedynie kwestia sprzetu , namiotu.... ale to kwestie, ktore da sie chyba jakos rozwiazac.
Po calej nocy analizy postanowialam wybrac sie z nim...TAK... wybieram sie na miesieczny trekking!! WOW!!! Przede mna wiec miesiac chodzenia, wspinania sie... bez kontaktu ze swiatem (zajdziemy do wiosek tylko trzy razy), bez pradu, bez dobrego jedzenia. To bedzie 30 dni wedrowki i walki ze soba i natura.. czyli cos co kocham. Oczywiscie jest to ryzykowne, jednak przeciez Drahanka uwielbia takie chwile.. to moj czas...JA i HIMALAJE!!!!

4 komentarze:

Anonimowy pisze...

Wow! Super sprawa z tym trekkingiem! Trzymam kciuki, Drahanku Kochany! Podaj mi proszę swojego maila, bo zanim nam znikniesz w Himalajach, mam do Ciebie kilka próśb o radę!

Uściski z Wrocławia

Drahanka pisze...

Hej:)Ja tez sie ciesze na ten trekking. Pytanie tylko jak moj organizm zareguje na wysokosc 6000 m:):) No zobaczymy:):)
Moj email to:
iwona.drahan@gmail.com
Wiec czekam na wiesci od ciebie
papa

Karolina Zarębska pisze...

Ciekawie opisany temat. Pozdrawiam.

Izabella Nowotka pisze...

Fajnie to wszystko zostało tu opisane.