poniedziałek, 31 marca 2008

Bolaven Plateau- czas na leniuchowanie

28-30.03.2008

Atrakcje Pakse zaliczylysmy w 1 dzien, zatem czas udac sie dalej- tym razem w najblizsza okolice na Bolavean Plateau. Wyruszylysmy w kierunku Paksong, aby podziwaic polozony nieopodal wodosapd Tat Fan. Przejazd jak zwykle lokalnym autobusem, wszak to sama atrakcja (koszt blietu 15.000k/os). Znowu podroz z zielenina, kapusta i innymi towarami. Autobus mial wyruszyc o godzinie 9tej jednak jak to zwykle bywa przy tego typu srodkach transportu nastapily male opoznienia. Ale jak to mowi przewodnik, w Laosie nalezy wyrzucic zegarki:) Jak dobrze, ze nasz popsul sie jeszcze w Chinach:)
Po ok. 1 h czasu kierowca wysadzil nas na drodze, skad juz tylko kilkanascie minut marszu doprowadzilo nas do pieknego wodospadu Tat Fan (wstep 5000k). Tyle tylko, ze sam wodospad nie byl dostepny na wyciagniecie reki. Punkt widokowy usytuowany ok. 300 m od wodospadu nie zadowolil naszych serc. Dlatego tez postanowilysmy przedostac sie blizej. Kreta, stroma sciezka prowadzaca przez gesty las poszlysmy szukac lepszych widokow. Po 20 min marszu udalo nam sie dojsc do szczytu jednego z wodospadow, gdzie urzadzilysmy sobie maly piknik. Tym razem kapiel niestety nie byla mozliwa, gdyz sam wodospad polozony jest w pieknej, acz niedostepnej kotlinie. No coz, moze uda sie nastepnym razem.
Po odwiedzeniu wodospadu sprobowalysmy przedostac sie dalej do Paksong. Kierowca wysadzil nas jednak chyba nie w tym miejscu co trzeba, gdyz na miejscu zastalysmy jedynie kilka zabudowan, piekne wzgorza i nadciagajaca burze. Nocleg w tym miejscu okazal sie niemozliwy, wiec postanowilysmy wrocic do Pakse. Idac wzdluz drogi i machajac lokalnym mieszkancom zlapalysmy powtotnego busa do Pakse. Tym razem jechalysmy z gromadka sprzedawczyn zieleniny- razem z nami na pace autobusu jechalo 16 osob...plus liczne kosze oczywiscie. Wszak bez dodatkowego bagazu to nie zadna podroz autobusem!
Nastepngo dnia postanowilysmy jeszcze raz zaglebic sie w zakatki Bolaven Plateau. Tym razem nasyzm celem byla wioska Tat Lo. Jest ona bardzo polecana w przewodniku Lonely Planet, jednak my nie mozemy zaliczyc jej do spektakularnych atrkacji na trasie naszej podrozy. Dojazd zajal nam ok. 3,5h a na miejscu zastalysmy...no wlasnie. Malutka wioska z wodospadem Tat Hang, trzema guesthousami....i nic poza tym! No moze poza antenami satelitarnymi, ktore umieszczone byly obok kazdego wiejskiego, drewnianego domku. Widok jak w centrum lotow kosmiczbych NASA. A moze to ich druga baza?!?! To juz wiadomo dlaczego nas tu ponioslo...wszak juz pisalysmy, ze niektorzy patrza sie na nas jak na kosmitow:)
Nocleg w przytulnym bungalow (25.000k/pokoj), oczywiscie w otoczeniu przyjaznych pajakow i innych stworzen tego pokroju. Nasze plany na ten dzien pokrzyzowal jednak znowu deszcz. Jak tylko dotarlysmy do bungalow zaczelo padac i grzmiec, wiec nastepne 2 godziny moglysmy poswiecic tylko na siedzenie przed nasza chatka. Tam tez spotkalysmy nasza krajanke Ewe. Oczywiscie najpierw zaczelo sie od rozmowy po angielsku. Wszak podroznik z innym podroznikiem zaczyna konwersacje w tym jezyku. I tak zaczelysmy gadke o tym jak dlugo podrozujemy, jakie kraje odwiedzilysmy i jakie mamy jeszcze plany na najblizsze miesiace. Jakie bylo wzdychanie ehhh, ahhhh jak to pieknie i wspaniale podrozowac. Ile sie natrudzilysmy zeby jak najlepiej wyrazic po angielsku to, czego pragnie nasza dusza. Po 15 min padlo najciekawsze pytanie tej rozmowy: skad jestescie? I tu wszystkie wybuchnelysmy smiechem, bo dopiero wtedy okazalo sie ze jestesmy z tego samego kraju a gadamy sobie po angielsku:) tak to dogaduja sie Polacy na obczyznie:) Jaki ten swiat jest czasami maly i zaskakujacy! Ewa pochodzi z Nysy i podrozuje juz po swiecie 9 miesiecy, wiec wieczor spedzilysmy na wymianie doswiadczen i opowiesciach z drogi.
Co wiecej robilysmy tego dnia? Ano leniuchowalysmy. Wybralysmy sie na maly spacer do wioski, odwiedzilysmy lokalny market, gdzie kuiplysmy banany...bo nic wiecej zjadliwego tam nie sprzedawano, a na koniec zjadlysmy na kolacje smakowita zupke (7.000k) - to chyba stanie sie naszym glownym daniem przez najblizsze dni:) Ale na razie jeszcze nam smakuje. Zawsze to mila odmiana od ryzu.
Nastepnego dnia po krotkiej przechadzce po okolicy ewakulowalysmy sie w trojke z wioski. Autobus do Pakse mial byc o godzinie 13. Dlatego juz o tej godzinie czekalysmy na "lokalnym przystanku", czyli na drodze. Ale nie moze byc tak latwo. 13 minela a autobusu brak. No ale tu znowu sprawdza sie rada, ze zegarki w Laosie to kwestia drugorzedna. Autobus pojawil sie po 14- takie male opoznienie. O dziwo nasze bagaze nie wyladowaly na dachu tylko jechaly z nami. Kur tym razem tez nie bylo, wiec wszelkie ciekawe przygody podczas tej przejazdzki ominely nas(koszt przejazdu z Tat Lo do Pakse 25.000k).
W ramach atrakcji kulinarnych Pakse musimy wspomniec o pysznych pierozkac sprzedawanych na ulicy. My skusilysmy sie na dwie wersje- jedna z nadzieniem przypominajacym nasze krokiety, a drugie na slodko z wiorkami kokosowymi ( koszt za 1 szt 1000k). Oba smaki wysmienite! Polecamy i w ramach pamiatek zabierzemy te azjatyckie smaki do Polski:)
Tego samego dnia wykupilysmy jeszcze bilety do Vientiane (150.000k), gdyz Pakse i najblize okolice nie pozostawily nam juz zadnych zakatkow do spenetrowania. Podroz autobusem nocnym trwala 10h. To odmiana po dziennych autobusach, jakimi przyszo nam sie ostatnio poruszac. Poza tym autobus, ktorym odbylysmy podroz nalezal do klasy VIP- klimatyzacja,kocyki, poduszeczki, jedzonko na pokladzie i duzo miejsa na nogi. Nie czesto nam sie zdarzaja az takie luksusy...no ale coz, cena tez zupelnie odbiegajaca od tych, z ktorymi ostatnio mialysmy do czynienia. Drahanka niestety nie przespala ani minuty, wiec nastepnym razem stawia na lokalny transport. Tam chociaz zapach smierdzacej kapusty moze ululac do snu kazdego:) Tu takich atrakcji nie bylo....