sobota, 18 października 2008

Rishikesh - raj dla wodniakow i gorskich kozic:)

17-19.10.2008
Do Rishikesh dotarlam lokalnym autobusem z Haridwar (20 rupii). Wyjechalam dosc pozno, gdyz jak się okazalo jestem niezłym leniuchem jeżeli chodzi o wstawanie:). Po dojezdzie do dworca w Rishikesh mialam do wyboru, dlugi spacerek, bądź ryksza i szybkie dostanie się do głównej czesci miasta. Jak przystalo na Drahanke wybrałam to pierwsze. Przede mna wiec 6 km spacerku:) Plecak był stosunkwo ciezki, slonce prażyło, a wokolo panowal niezly halas. Mimo tego spcerek mi sie przydal, gdyz glowa az kipiala od myslenia o moim serduchu i prywatnym zyciu. Po okolo godzinie doszlam nad Ganges. Co mnie zaskoczylo tu byl czysciejszy. Nie moge powiedziec, ze czysty, ale po tym co widzialam w Haridwar, na pewno znacznie lepszej jakosci. Zrobilam sobie odpoczynek na brzegu. Przede mna liczne zielone wzgorza, rwaca rzeka i swiecace sloneczko(patrzac przez pryzmat polskich gor, czy mam jeszcze prawo nazwac je wzgorzami i pagorkami skoro wznosza sie na wysokosc ponad 2000metrow?!?! Chyba nie:)) choc na klimat indyjski to tylko wzgorza:))
Bylo pieknie! Tak lezac i leniuchujac spedzilam na brzegu ponad dwie godziny. W miedzy czasie poznalam mila ekipe jednego z pontonow jakie przybyly do brzegu po zakonczonym raftingu.. juz tego dnia napalialam sie na ta atrakcje.. w koncu ostatni raz splywalam pontonem w Tajlandii, prawie trzy lata temu:(. Ale na to musialam jeszcze poczekac. Wczesniej czekalo mnie szukanie noclegu. Leniwie, ale z motywacja ruszylam w strone Ram Jhula, gdzie znajduje sie czesc hoteli i infrastruktury turystycznej.Aby tam sie dostac nalezy przejsc przez pierwszy most. I tu spotkalo mnie mile doswidczenie. Poniewaz most jest miejscem zabaw malp, pokusilam sie o ich sesje zdjeciowa. Ale jak widac nie bylam sama. Dwoch sympatycznych chlopakow podazylo w moje slady.. no i tak sie poznalismy. Martin i Tomas byli z Czech… a wiec bratnie dusze:). Od jednego slowa rozmowa rozwinela sie w dwugodzinna pogawedke. Jak sie okazalo jezdza od kilku miesiecy po Indiach i podobnie jak ja zyja podrozami. A wiec jak wspomnialam.. bratnie, podroznicze, a do tego gorskie dusze:):). Poniewaz czas mnie gonil i musialam znalezc jakis nocleg umowilismy sie na wieczorne spotkanko i kolacje. W tym czasie z pomoca przyszedl mi Manu, ktory skontaktowal sie ze swoim kolega – przewodnikiem w Rishikesh i ten mimo swojej nieobecnosci w miescie pomogl mi znalezc pokoj. Aby jednak do niego dotrzec musialam dostac sie do Lakshman Jhula (drugi most w Rishikesh). Pokoj calkiem przyjemny z widokiem na Ganges (koszt – 200 rupii). Potem chwilka odpoczynku i wyjscie na spotkanie z chlopakami. Spedzilam z nimi kilka godzin i byl to niezapomnainy czas. Wspolne opowiesci, jedzonko, przyjemna atmosfera…a na dodatek jezyk polski… w koncu mialam szanse porozmawiac po polsku!! Tylko czasem w wyjatkowych momentach kiedy czeski i polski nie znajdowaly wspolnego jezyka wspomagalismy sie angielskim:). To byl naprawde fajny czas zarowno dla mnie jak i chlopakow i mama nadzieje, ze zostaniemy w kontakcie. A moze nawet spotkamy sie kiedys na czesko-polskiej ziemi:).
Zgodnie z ukladem ksiezyca dzisiaj w Indaich mial miejsce specyficzny festival – z modlitwa o dlugie zycie meza. Tego dnia kobiety maluja sobie mehandi na rekach, utrzymuja scisly post nic nie jedzac i przy swietle ksiezyca oczekuja na meza. Dopiero po spotkaniu przy ksiezycu zasiadaja oboje do posilku. Caly dzien jak i poszczegolne ceremonie sa modlitwa o dlugie zycie meza… moje pytanie tylko, kiedy maz modli sie o dlugie zycie zony:) Gdy spytalam kilku mezczyzn o to.. z lekkim usmiechem na twarzy odpowiedzieli “nie ma”:).. to sie nazywa sprawiedliwosc:). Co ciekawe ja mialam mehandi na rekach wiec juz teraz rozumiem, dlaczego przez caly dzien jak tylko cos jadlam wszyscy indyjscy mezczyzni z ciekawoscia mi sie przygladali:). Zapewne mysleli sobie.. biedny maz, nawet sie za niego nie modli i je co popadnie… no coz:) Czy on biedny to ja nie wiem:):):).
Kolejnego dnia o poranku przyjechal Manu. Spedzil cala noc w autobusie wiec nie moglam zmusic go do zwiedzania i aktywnego spedzania czasu na wejsciu. Poleniuchowal wiec do dwunastej, a potem zagonilam go na miasto. Najpierw zjedlismy obiad w pobliskiej dhabie. Musze wspomniec o tym miejscu, gdyz jadlam tam najlepsze na swiecie “mashroom paneer”… nawet w tej chwili cieknie mi slinka na sama mysl o nim:) Mniam mniam:).
Po pysznym sniadanku poszlismy zwiedzac pobliska swiatynie – Swang Niwas. Co ciekawe swiatynia jest 13 -poziomowa i swoim ksztaltem przypomina tort, co czyni ja naprawde wyjatkowa. Na kilku pietrach znajduja sie kapliczki i posagi, przy ktorych porozwieszane sa dzwony. Kazdy przechodzi i dzwoni. Nie wyobrazacie sobie jakie dzwieki i jaki halas rozbrzmiewa na okolice. Czasem jest to nie do wytrzymania, szczegolnie, gdy za dzwonienie zabieraja sie dzieci:) No ale coz i takie meczarnie trzeba znosic,.. moze to w koncu nauka pokory i cierpliwosci. W koncu jestesmy w swiatyni:). Jeszcze jedna zaleta Swang Niwas jest przecudowny widok rozposcierajacy sie ze wszytkich pieter.. widok na Ganges, Lakshman Juhla, Ram Juhla, czy tez pobliskie gory.
Po zwiedzeniu swiatyni podjelismy decyzje, aby udac sie taksowka do odleglej o godzine jazdy z Rishikesh swiatyni Shivy. Po dosc dlugich negocjacjach z taksowkarzami i pomocy ze strony przyjaciol Manu, za cene 600 rupii udalismy sie w jej kierunku. Dojazd byl naprawde piekny. Taksowka piela sie pod gore, przecinala waskie drozki, wspinala na wzgorza z ktorych rozposcieral sie przecudowny widok na okoliczne gory. Co jakis czas stawalismy na sesje zdjeciowa, bylo pieknie i … romantycznie:). Po godzinie jazdy dotarlismy do slawetnej swiatyni Shivy, gdzie 60 tysiecy lat temu Shiva zostawil swoja krtan, grdyke. Swiadectwem tego wydarzenia jest swiety niebieski kamien, ktory zgodnie z wierzeniem jest przemieniona czescia krtani wychwalanego Boga. Tu tez znajduje sie stare drzewo, ktore wyroslo w miejscu tego przemienienia. Tradycja nakazuje, ze przy wejsciu do swiatyni Shivy nalezy wniesc w podarku wode… kupilismy odpowiednie dary i udalismy sie do glownej czesci swiatyni, gdzie Kaplan wylal wode na swiety kamien, a pozostale dary poblogoslawil i nam oddal. Ciekawe doswiadczenie choc musze przyznac ze nie do konca przeze mnie zrozumiale. Widzialam juz wiele rytualow religijnych, ale nadal wiele z nich pozostae dla mnie zagadka:.)
Po wizycie w swiatyni poszlismy w gory. Spacerkiem pod gore, sloneczko swiecilo, wokolo gory i My… tak sielankowo i pieknie. Nie mialam ochoty zwiedzac kolejnej swiatyni wiec plan zakladal wylozenie swoich zmeczonych cial na trawie i delektowanie sie sloncem i widokami. Ale jak sie okazalo nie bylo to zbyt latwe. Po pierwsze najpierw zawitalismy do pobliskiego ashramu, gdzie Manu nawiazal bardzo dluga i powiedzialabym niezbyt interesujaca rozmowe z lokalnym guru. Po dwoch chai i zwiedzeniu swiatyni w ashramie, udalo nam sie wydostac na wolnosc. Jednak nadal nie mielismy okazji pobyc sami:( Na kazdym kroku pojawialy sie dzieci badz lokalna mlodziez, ktora przedkladala swoja ciekawosc ponad wszystkie obowiazki i nas sledzila. No coz, delektowalismy sie wiec natura w towarzystwie lokalnych. A miejsce bylo naprawde niesamowite, takie sielankowe, uspokajajace. Po prostu piekne.
Po czterech godzinach musielismy jednak wracac. W koncu czekala na nas taksowka. Zjedlismy jeszcze “samosa” i “pokora”, a potem z pelnymi brzuszkami udalismy sie w droge powrotna. Po godznie czasu dotarlismy do Rishikesh, gdzie od razu skierowalismy sie do Ram Jhula na posilek. Znalezlismy ciekawa dhabe, gdzie zjedlismy calkiem niezly dhal i wypilismy lassi. Czego wiecej pragnac:). Wieczor spokojny, sielankowy, roamntyczny:).
Kolejnego dnia czekala na nas atrakcja. Przyjaciel Manu jest przewodnikiem w Rishikseh, wiec zorganizowal dla nas rafting po swietej rzece Hindusow – Gangesie. Zaczelo sie od polgodzinnego przejazdu jeepem do miejsca gdzie rozpoczynal sie splyw. Jak sie okazalo w naszym pontonie mielismy szescioro innych towarzyszy – mlodych hindusow z okolic Delhi. Poczatkowo wydawalo sie, ze bedzie ciezko nawiazac z nimi kontakt, ale jak tylko dojechalismy na miejsce, jak tylko wsiedlismy do pontonu integracja nabrala barw:). To prawda, ze Ganges w okolicach Rishikesh nie nalezy do pedzacych rzek, ale trzeba przyznac, ze te kilka rapid’ow jakie pokonalismy przypawialo nam wielki usmiech na twarzy. Jedyne zastrzezenia jakie mialam to jezyk, wszyscy mowili w jezyku hindi, wiec wielokrotnie musialam improwizowac i wyczuwac co robimy:). Cale szczescie siedzialam na samym przodzie wiec efekty byly podwojne:) Niestety nie zaliczylismy zadnej wywrotki, a szkoda bo w koncu cos by sie dzialo:).
Caly splyw trwal jakies 4 godziny i byl wielka frajda:). W polowie drogi nasz kapitan pozwolil nam wskoczyc do wody i popluskac sie w wodach Gangesu. Teraz juz moge powiedziec, ze kapalam sie w swietych indyjskich wodach:). Kolejna atrakcja byl przystanek przy skalkach. Wszyscy wspinali sie na pobliskie skalki i z impetem skakali do wodu. Jakby nie bylo Drahanka musiala sprobowac. Cofalo mnie stamtad kilkakrotnie, bo wysokosc byla zawrotna, a Drahanka nie jest typowym wodniakiem. Ale w koncu sie przelamalam… przeciez zawsze musze wszystkiego sprobowac:). I frajda byla nieziemska:). Manu pozostal w pontonie i pstrykal zdjecia:) Bepsiecznie i sucho:). Typowy Manu… I za to wlasnie go kocham. Ja ryzykuje i szaleje, a on jak co bedzie mnie ratowal:). Dobrana para:)
Splyw byl genialny, moze moglby byc nieco bardziej niebezpieczny, ale i tak wybawilam sie na calego.
Po powrocie do miasta, przebraniu i krotkim odpoczynku udalismy sie na pobliski market. Tu zrobilam sobie zdjecia (bede je potrzebowac do pozwolenia w Gangotri), razem z Manu wypilismy przepyszne lassi i zjedlismy dobra kolacje. Niestety zblizal sie czas rozstania. Manu o 22.30 wracal do Delhi,a ja z samego rana wyjezdzalam do Gangotri. I znowu rozstanie, bylo mi smutno i zle.. chcialam, aby byl przy mnie i jechal ze mna dalej.. no coz, nierealne, praca wzywa, a ja musze do tego przywyknac:(. Ciesze sie jednak, ze mogl ze mna spedzic ten weekend i jestem mu wdzieczna, ze przyjechal taki szmat drogi. Dziekuje Manu!!! I juz czekam na kolejne spotkanie, kolejny weekend razem.

Haridwar - swiete miasto Hindusow:)

15-16.10.2008
W dniu wyjazdu do Haridwar mialam wiele problemow ze wczesnym wstaniem w lozka. Zreszta jak ostatni caly tydzien, bo przeciez ten wyjazd planowalam juz od kilku dni i kazdego dnia mi to nie wychodzilo z powodu poznej pory:). Tego dnia jednak postawilam na swoim i za wszelka cene postanowilam udac sie w nieznane. Wraz z Manu taksowka wyruszylismy na dworzec okolo 12-tej, bardzo pozno, ale co moglam zrobic. Po dotarciu do ICBT rozejrzelismy sie za autobusami do Haridwar. Jak sie okazalo nie bylo z tym wiekszego problemu. W momencie gdy tam dotarlismy juz dwa czekaly na odjazd. Ja oczywiscie wybralam ten lokalny (120 rupii), choc Manu naciskal na Volvo. Postawilam jednak na swoim, a on odjechal zmierzajac do pracy. Bylo mi smutno i przykro, ze nie jedzie ze mna, ale co mialam zrobic, w koncu musi pracowac.
Sama droga do Haridwar przebiegla stosunkwo dobrze. Za oknem przewijaly sie kolejne miasteczka, brudne wioski, a kolo mnie siedzial natretny i bardzo mna zainteresowany mlody Hindus:).
Do Haridwar dojechalismy okolo 20-tej. Byl juz wieczor i wszystko spowite bylo ciemnoscia, jednak miasto nadal wydawalo sie rozkwitac. Na kazdej ulicy wielki ruch, mijajace ryksze, otwarte stoiska, restauracje. Niemal jak w poludnie. Rozpoczelam szukanie noclegu od glownej ulicy. Ceny w hotelach byly jednak na tyle zawrotne, ze nie pozwolilam sobie na wybor ktoregokolwiek z nich. Skrecilam w boczna ulice, gdzie w jednym z ekskluzywnych hoteli poznalam wlasciciela – Rajendz’a. Jak sie okazalo mial jeszcze jedne hotel, o nieco niezszym standardzie i ze znacznie nizszymi cenami. Skusilam sie:). Do tego hoteliku – Hotel Anand – zawiozl mnie swoim skuterem. Poniewaz bylo bardzo pozno, a pokoj wydawal sie naprawde schludny, nie czekalam i zabukowalam jeden pokoik. Potem jednak okazalo sie, ze mam “przyjaciol” w pokoju – male karaluchy:). Poprosilam obsluge o ich zabicie, ale i tak dwa kolejne umarly pod moim butem. To sie nazywa cwiczenie sie w zyciu w zgodzie z natura i zwierzatkami:). Po walce z “przyjaciolmi’ rzucilam wszystkie manatki i udalam sie na posilek. Wlasciciel hoteliku zaproponowal mi dhabe – Khalsa Dhaba, gdzie za banalna cene 45 rupii najadlam sie “palak paneer” i “roti”. A jedzonko bylo pyszne.
Po powrocie do hotelu okolo 22-giej powalczylam jeszcze raz z przyjaciolmi, wygonilam zainteresowanych chlopcow z serwisu, a potem zawislam na telefonie z Manu. Szkoda, ze go tu nie ma:(.
Dzisiaj dostalam bardzo smutna wiadomosc z Polski – z rana umarl mojego taty brat – wujek Leszek. Bylo mi z tym tak zle i smutno. Zdalam sobie sprawe, ze juz go nie zobacze, ze odszedl…z drugiej strony zdalam sobie sprawe, ze jestem tak daleko. Cokolwiek sie stanie w moim domu, nie jestem w stanie tam byc, nie jestem w stanie zareagowac… przerazilo mnie to:(. I naprawde bylo mi przykro z powodu wujka:(.
Kolejnego dnia (16.10.2008) przyszedl czas zwiedzania. To byl bardzo ciekawy czas, choc z drugiej strony smutny, w moim umysle ciagle byl wujek i to co teraz dzieje sie we Wroclawiu. Nie mialam jednak na to wplywu:(. Dodatkowo doszlam do wniosku, ze to pierwszy raz od ponad poltora miesiaca kiedy jestem sama… niemal od momentu gdy przylecialam do Indii zawsze byl ktos ze mna, czy to Ram, czy Manu i jego przyjaciele. Dzisiaj po raz pierwszy zostalam sama, sama ze soba i swoimi myslami. Nie bylo wiec latwo sie odnalezc. Z zasady nie mam problemu z podrozowaniem samej, ale po takim czasie, gdy czlowiek sie przyzwyczaja do obecnosci innych, ciezko przestawic sie na stare tory. Dlatego tego dnia moja glowa huczala od wszelakich mysli, a serduszko plakalo:(. Nie poddalam sie jednak… zwiedzalam…
Poniewaz Haridwar uchodzi za swiete miasto Hindusow, jego glowna atrakacja sa ghaty i swieta rzeka Ganges. Najpierw podazylam wiec w tym kierunku. To co zobaczylam nad rzeka przerazilo mnie. Tysiace ludzi kapiacych sie w brudnym Gangesie, pioracych ciuchy, myjacych dzieci. Swieta rzeka o tej porze roku jest naprawde brudna, ale jak widac nikomu to nie przeszkadza:). Co ciekawe dzisiaj przyszla mi do glowy ciekawa mysl. Swoja wyprawe po Indiach rozpoczelam od gor, po dwoch tygodniach szwedania sie w srodkowej czesci Indii, udalam sie w Himalaje.. tam pokochalam Indie i to co zobaczylam. Ale zdalam sobie sprawe, ze Indie ktore teraz obserwuje sa calkiem inne, powiedzialabym nawet nieco przerazajace. Przyszlo mi do glowy, jaka bylaby moja reakcja, gdybym pierwsze kroki skierowala w tym kierunku. Czy tak szybko pokochalabym ten kraj? Teraz wiem, ze Indie maja rozne oblicza i latwiej jest mi je zaakceptowac, ale czy byloby tak gdybym przybyla tu w pierwszej kolejnosci? Przyszla mi do glowy Kasia z Wroclawia, ktora spotkalam w Mumbaju. Ona znienawidzila Indie, byla nimi przerazona i wycienczona. Czy czulabym to samo? Nie wiem… ale to co sie tu oglada na pewno odbiega od normalnego obrazu i trzeba miec wiele tolerancji i zawyzony wskaznik wytrzymalosci. Na szczescie ja taki mam:). Spytacie wiec co jest fajnego w podrozowaniu po takich miejscach?! Ja powiedzialbym wiele. Te miasta sa po prostu calkowicie rozne od naszego europejskiego wyobrazenia o domach, ulicach, zachowaniu ludzi. Jezeli przyjezdza sie do Indii z oczekiwaniem czegos innego, z sila akceptacji tego co sie widzi, na pewno nie bedzie to zly czas, a powiedzialbym nawet, ze moze byc piekny. Choc ja naleze do osob, ktore bardzo szybko potrafia sie zaadoptowac do innych warunkow, wiele razy bylam przerazona tym co widze, jednak nie dalam sie poniesc zbyt daleko, nie pozwolilam sobie na ucieczke. Dlatego udalo mi sie pokochac Indie. Istnieje takie slawne sformulowanie “Indie mozna albo pokochac, albo znienawidziec. Tu nie ma srodka”. I to prawda. Ja jestem szczesliwa, bo znajduje sie w tej pierwszej grupie:).
Pol dnia spedzilam na obserwacjahc ludzi. Spacerowalam wzdluz Gangesu, ogladalam ich zajecia. To niesamowite jak wielu Hindusow spedza czas na niczym, siedza nad rzeka i nic nie robia. Jak moga sobie na to pozwolic? Nie wiem! Zaskakujacy byl dla mnie rowniez obraz wielu namiotow poustawianych nad rzeka, namiotow w ktorych zyja cale rodziny, powiedzialabym, w ktorych wegetuja tysiace ludzi:(. Dookola kolejne rzesze specyficznych modlacych sie osobnikow – ubrani w pomaranczowe szaty, z dredami na glowach, z modlitewnikami w rekach. Ci ludzie sa wszedzie i mimo ze nie rozumiem ich poslannictwa musze ich zaakceptowac. Wtapiaja sie idealnie w obraz Indii... w koncu sa ich czescia.
Spacerkiem dotarlam do glownego ghatu – Har-Ki-Pari-Ghat (the food step of God). Jest to miejce, gdzie zgodnie z legenda Vishnu upuscil swiety nektar na podloge i zostawil odcisk swej stopy. W tym miejscu Hindusi zazywaja kapieli wierzac w swiete dzialanie wod Gangesu. Spedzilam tu ponad dwie godziny przygladajac sie zachowaniom ludzi. Oczywiscie mialam tez problem z oszustami. Wejscie do ghat’u zgodnie ze swoja zasada jest bezplatne, ale jak tylko tam wkroczylam wypatrzyli mnie zainteresowani dotacjami Hindusi. Naciskali, abym wplacila stosowna kwote, jako wstep. Zaskoczylo mnie to, ale na szczescie moj zdrowy rozsadek naprowadzil mnie na sciezke. Dotacja z samej definicji jest dobrowolna, wiec dlaczego bylam do tego zmuszana!! Przedstawilam swoja wizje i po kilku minutach sprzeczania odeszlam w spokoju. Jak sie okazalo naciagaja wszystkich bialych turystow, ktorzy nieswiadomi darmowego wstepu naciagaja sie na stworzona przez nich bajke. Trzeba przyznac, ze w ghacie trzeba sie przyzwyczaic do rzeszy takich naciagaczy, ktorzy co chwila podchodza z prosba zlozenia dotacji. Pytanie tylko kto potem dostaje te pieniadze?!?!:(
Po odwiedzinach w ghacie udalam sie najpierw na market, a potem waska sciezka, na ktorej glownymi towarzyszami byly malpy, do swiatyni Mansa Devi. Swiatynia polozona jest wysoko na wzgorzu co sprawia, ze rozciera sie z niej niesamowity widok na Haridwar. Na jej szczyt mozna dojechac kolejka, ale ja oczywiscie wybralam wspinaczke. Droga nie byla trudna, ale ze wzgledu na niemilosierny upal bylam calutka mokra, niemal jak po kapieli:). Swiatynia nie powalila mnie na kolana, ale czas jaki spedzilam w jej okolicy na pewno zapamietam. To prawda, ze czasem trzeba bylo powalczyc z malkami, ale mimo tego widoki rekompensowaly wszystko. Siedzialam tu ponad godzine.Tu tez przydarzyła mi sie ciekawa historia. W tak turystycznych miejscach zawsze znajduja sie fachowi fotografowie, ktorzy za drobne pieniadze robia przybylym zdjecia i na miejscu je drukuja. Ja mialam swoj aparat wiec nie potrzebowalam ich serwisu, ale oni byli mna znacznie bardziej zainteresowani niz ja nimi. Najpierw zrobili mi kilka fotek, potem je wydrukowali i powiesili na swoich reklamowych folderach, a dwie kopie dali mi w prezencie. To bylo mile:) A moze pomoze mi rozwinac kariere slawenej Polki??!!:) To byloby interesujace. W koncu w Chinach bylam w telewizji, to dlaczego nie moge zostac slawna i tutaj?!?:):)
Okolo 15-tej wrocilam do miasta. Zjadlam obiad w okolicznej dhaba (thali – 45 rupii), a potem na godzine zasiadlam na internecie. Okolo 17-tej udalam sie na codzienna ceremonie modlow nad Gangesem – “Ganga Aarti”. Ceremonia zaczyna sie punktualnie o 18.15 przy ghacie, ktory zwiedzlama rano. Nad rzeka zbieraja sie tlumy Hindusow, ktorzy puszczaja na rzeke specjalnie przygotowane koszyczki z kwiatami i ogniem w srodku. To niesamowity widok, gdy na rzece unosi sie wielka liczba koszyczkow, ze swietym plomieniem w srodku. Wokolo jest juz ciemno, rzeka rozblyskuje kolorami, a wszystko to z modlitwa w tle. To najbardziej znana w Indiach ceremonia modlitw i podziekowan skaladanych swietej rzece. Podobalo mi sie i to nawet bardzo:) Siedzac i podziwiajac ten niezapomniany moment poznalam przemilego Hindusa – przewodnika gorskiego. Wlasnie przybyl do Haridwar z rodzina na odpoczynek i modlitwe. To bylo kolejne ciekawe spotkanie na mojej drodze.
Nastepnego dnia przyszedl czas opuscic Haridwar. Kolejny przystanek na mojej drodze to Rishikesh. Do zobaczenia na pontonach:).