niedziela, 9 marca 2008

Mui Ne - Welcome to "Bahama Beach"

6-8.03.2008
No i mamy nasze oczekiwane Bahama Beach. Juz sama droga byla przepiekna. Najpierw musielismy zjechac z gorek, wiec busik mknal dolinami, stokami gor, skad mozna bylo podziwiac cudowne widoki na wysokie gorki. Potem krajobraz sie zmienil, wjechalismy niemal w pustynne pola, gdzie tylko w niektorych miejscach mozna bylo zobaczyc drobne, wynedzniale zielone drzewka, a ziemia byla koloru brunatnego. Nawet w autobusie czulo sie skwar i niemilosiernie wysoka temperature. Czy to juz pieklo?!?! Przeciez bylysmy grzeczne:) Wyjscie z autobusu za potrzeba to wielki wyczyn, a powrot zywemu to jeszcze wiekszy! Ufff jak goraco.. moze wracamy w gorki?!?!
Do Mui Ne dojechalsymy okolo 11.30. Cala atrakcja polegala teraz w znalezieniu normalnego w naszym rozumieniu noclegu. Niby prawda, ze mialo byc Bahama Beach, ale nie stac nas na kurorty za 30$/os i wiecej. Tu przypominamy sie o mozliwosciach wsparcia nas nie tylko duchem, ale i portfelem:):) Numerem konta chetnie sie podzielimy:)
Koniec koncow musialysmy szukac czegos tanszego. Po 1.5 godzinie chodzenia w skwarze, z wielkimi plecakami znalazlysmy pokoj za 12$. I tu zrobilysmy baze na kolejne 3 dni. Mialo byc dwa, ale nastapilo male obsuniecie. Czy tak nam sie spodobalo??...no powod byl nieco inny:)
Po zrzuceniu plecakow, niezwlocznie udalysmy sie na upragniona plaze. Trzeba dodac, ze to nas ostatni pobyt nad morzem. Gdy pojedziemy do Kambodzy, Laosu i Chin nie bedzie juz takich okazji, wiec postanowilysmy wykorzystac ten czas na leniuchowaniu.
Mui Ne to bardzo turystyczna miejscowosci z trudem znalazlysmy ciche i odosobnione miejsce na plazowanie. Ale morze jak zwylke piekne. Mui Ne to raj dla kitesurfing'owcow, stad takie tlumy turystow. My jednak delektowalysmy sie lezeniem na piasku i snem w cieniu drzewek. Fale i szum morza, jak zwykle urzakajace. Tego samego dnia w ramach porannej rozrywki wykupilysmy sobie na kolejny dzien wycieczke jeep'em po okolicznych atrakcjach (5$/os).
Po co wyspac sie w ramach plazowego odpoczynku. Przeciez mozna wstac o 4tej rano i udac sie jeepem na oddalone 30km od Mui Ne Biale Wydmy, skad mozemy podziwiac wschod slonca. I faktycznie wrazenia byly niesamowite. Wspaniale bylo uczucie, gdy mknelysmy jeepem, a naokolo otaczala nas czern nocy, z radia kierowcy rozprzestrzeniala sie wietnamska muzyka. To uczucie godne polecania:)
I faktycznie, piekny wschod slonca podziwialysmy na Bialych Wydmach. Wokolo bialy piasek usypany w niesamowite ksztalty i my.. odludki z Polski:) Sesja zdjeciowa i kolejna atrakcja. Tym razem Czerwone Wydmy. Jednak zeby sie za bardzo nie nudzic trzeba tam bylo sprobowac czegos innego. Zjazd na sankach po piasku stanie sie niedlugo nowa specjalnoscia Drahanki:) Szczegolnie z glowa w dol.. to dopiero adrenalinka:) Polecamy:) Zabawa na calego.
Kolejny punkt programu to wizyta w wiosce rybackiej, gdzie w zatoce zacumowane byly setki statkow. Widok naprawde oszalamiajacy, a na koniec spacerek po strumieniu Fairy Stream. Potok wije sie w malowniczej dolinie, przypominajacej marsjanskie widoki. Ale w koncu pisalysmy juz kiedys ze zostajemy ufoludkami. Wiec wszystko sie zgadza:) I tak zakonczyla sie nasza wyprawa jeepem. Przyszedl czas na plazowanie.
Caly dzionek spedzilysmy na plazy, Drahanka nawet zanurzyla swe cialo w cieplym morzu, ale ta sol.. bleee....Wolimy basenik na Gliniankach:)
Jak sie potem okazalo calodzienne plazowanie nie bylo dobrym pomyslem. Drahanka dostala bzika (patrz: udaru slonecznego) i kolejny dzien spedzila jak inwalida w lozku, wstajac tylko do toalety. NIE POLECAMY!!!
Borowka, jako milosierna siostra Katarzyna (plus opieka w ramach prezentu z okazji Dnia Kobiet dla Drahanki) stosowala zimne oklady z recznikow i naciarenie balsamem. Zrozumiale by to bylo, gdyby zamiast Drahanki byl maz, ale jego nadal brak:)Ale na kims trzeba trenowac i dochodzic do wprawy:)
Drahanka przezyla i ma sie juz lepiej, czyli Borowka ma rece, ktore lecza... Nowy Kaszpirowski?!?!?
Tym sposobem nasz wyjazd do Sajgonu zostal przesuniety o jeden dzien.Wyjezdzamy nocnym autobusem o 1.30, a wiec Sajgon przywitamy o 6tej rano. (bilet - 4$/os).
Kolejne wiesci z Sajgonu!

Dalat - gory, wodospady i betonowe kuraki:)

3-6.03.2008
Klejne dni spedzilysmy na zwiedzaniu regionu Central Highlands w okolicach miejscowosci Dalat. Samo Dalat jest co prawda turystycznym miastem, ale nie czuje sie natloku turystow, a ludzie sa bardzo przyjazni i pomocni. Miasto polozone jest w gorkach, wiec widoki sa bardzo malownicze i inspirujace. Centrum miasta skupia sie w okolicach jeziora, po ktorym mozna poplywac lodka w ksztalcie labedzia...niemal jak na wesolym miasteczku. Zamiast labedzi my wolalysmy podziwiac drob i betonowe kurczaki, ale o tym dalej...
Pierwszy dzien minal nam na znalezieniu noclegu (6$/pokoj) oraz rozpoznaniu oferty proponowanej przez Easy Rider'ow, a wiec przewodnikow na motorach, ktorzy zabiora cie gdzie tylko chcesz. Ale moze lepiej nie pytac o cene, bo wtedy usmiech znika z twarzy obiezyswiatow...pojawia sie smutek, ze przygoda nas ominie ze wzgledu na koszt (jeden dzien wyprawy z Easy Rider'em kosztuje 20$, ale to wycieczka tylko po okolicy, malo interesujaca; wyprawa dwu badz trzy-dniowa kosztuje 60$/os za dzien, a wiec koszty znacznie wieksze i znacznie przewyzszajace nasz skromny budzet).
PS. Jakby ktos mial ochote nas wspomoc finansowo chetnie podamy numer konta w mailu:):) Za wszelkie wplaty dziekujemy:) Mozecie tez dzwonic na nasze telefony....niestety odkad jestesmy w Wietnamie nie dzialaja, wiec moze lepiej posilkujcie sie mailem:)
Co do naszych odczuc dotyczacyh srodkowego i poludniowego Wietnamu. Ludzie sa tu znacznie milsi, usmiechaja sie, machaja, zaczepiaja, nie sa tak nachalni jak na polnocy i nie ma sie odczucia, ze kazdy chce cie oszukac. Nawet na autobusach sa wypisane ceny przejazdow... WOW.. to dopiero luksus!! Wsiadasz i wiesz za ile jedziesz:) Jako dowod ludzkiej zyczliwosci w tym rejonie mozemy podac przyklad kobiety, ktora prowadzila mala knajpke. Gdy poprosilysmy o herbate, dala ja nam za darmo i absolutnie nie chciala zadnych pieniedzy. To sie nie zdarza na polnocy:( Kolejny przyklad - mily pan motocyklista na dworcu autobusowym, ktory byl nam bardzo pomocny, wskazywal, ktorym autobusem mamy jechac, ile placic. To bylo naprawde mile. Nie mialysmy takich sytuacji wczesniej.
Drugiego dnia, w ramach oznaki samodzielnosci i hartu ducha, zamiast wykupic wycieczke w gorki za 11$ postanowilysmy udac sie tam samodzielnie (i tym sposobem zaoszczedzilysmy 17$, bo za caly dzionek wydalysmy 3$/2os.. jak widac czasem nie warto ulegac biurom podrozy:):) Rano wzielysmy lokalny autobus do Lat Village (7000D/os), skad droga prowadzila juz prosto na szczyt gorek Lang Bian. Nie mialysmy mapy, ani innych drogowskazow, byl busz i krzaki, wiec w ramach przygody raz zabladzilysmy. Ale czy Polki nie dadza rady?? oj nie nie...Za wsparciem lokalnego przewodnika, ktory podazal za nami z grupa koreanskich turystow dotarlysmy na szczyt Lang Bian (2469m), z ktorego roztaczal sie przepiekny widok na najblizsza okolice. Maly odpoczynek na szczycie ...sloneczko swiecilo, wiec wrocily do Dalat jak raczki, ale trzeba sie przyzwyczajac, w koncu za dwa dni jedziemy na plaze:) Tak, tak.. bedzie Bahama Beach i drinki z parasolka:) Wyjazd niskobudzetowy to sciema, caly czas oszczedzalysmy by zaszalec na plazy:)
Tymczasem nadal jestesmy w gorach. To byla pierwsza czesc naszego dzionka. Po powrocie do Dalat z pomoca milego motocyklisty zlapalysmy kolejny lokalny autobus, tym razem do Chicken Village (7000d/os). Huurra.. bedziemy podziwiac jakiegos wielkiego kuraka:) Jedni moga miec pomnik Kopernika tudziez Fredry, inny (patrz Wietnamczycy) pomnik wielkiego kurczaka z betonu. A niech nas ges kopnie, ci to maja pomysly.
Na nas wieksze wrazenie zrobila bardziej sama wioska i ludzie pracujacy na polach, anizeli sam pomnik. Musimy dodac, ze centralny i poludniowy Wietnam to rolnicze rejony i wszedzie rozposcieraja sie pola uprawne (warzywa, zieleniny, owoce).
Kolejnego dnia rowniez zorganizowalysmy sobie wyprawe same. Tym razem do oddalonego o 57km wodospadu Pongour. Wzielsymy dosc drogiego busa z dworca (30000d/os) i juz po godzinie bylysmy w miejscowosci Duc Triang. Niestety zadne autobusy nie dojezdzaja bezposrednio do wodospadu i przed nami byla 7-mio kilometrowa przechadzka wsrod wzgorz, plantacji kawy i bananow. Widoki byly naprawde piekne, szkoda tylko, ze slonce swiecilo tak niemilosiernie. Niesamowity byl zapach kawy unoszacy sie po okolicy. Palona kawa pachnie pieknie, ale kwiaty krzewow kawy powalaja na kolana. A do tego tak pieknie wygladaja!
I tak powalone na kolana przeszlysmy 7 km, dziwne tylko ze pecherze mialysmy na stopach, a nie na kolanach:) Ale coz, z nami wszystko jest mozliwe. Nastepnym razem zapewne beda na lokciach:)
Sam wodospad Pongour okazal sie ciekawym miejscem do zwiedzenia, niestety obecnie w porze suchej ilosc wody splywajaca po skalnej scianie nie byla oszalamiajaca. Choc trzeba przyznac, ze lokalizacja wodospadu i przylegly kanion robily wrazenie. Spedzilsymy tam pol dnia, moczac zmeczone nogi w chlodnej wodzie. Niestety brak strojow kapielowych uniemozliwil nam kapiel w wodach wodospadu.. ale to moze nastapi na ukochanej plazy juz za kilka dni:)
Powrot do Dalat tym razem zlapanym na drodze lokalnym autobusem (10000d/os).
Wyglodniale taka dluga wyprawa udalysmy sie na poszukiwanie kolacji. Lokalna kuchnia rowniez tym razem nas nie rozczarowala. Zjadlysmy w czyms co przypomina lokalny bar (takie bary sa w calym Wietnamie, siedzi sie na plastikowych malych siodelkach, jak dla dzieci, na stole cerata i czasem chlewik, a pani podaje na talerz jedzonka swoimi lapkami:) Oczywiscie najwieksza atrakcja jest dogadanie sie co zamowic. Nie ma szans, aby ktos mowil po angielsku. Dlatego po kazdym zamowieniu chwile napiecia i pytania.. co tym razem pojawi sie na talerzu:) Czy bedzie sie ruszac?? Achhh, uwielbiamy ten dreszczyk emocji:) Tym razem zamowilsymy cosik, co jedli inni lokalni glodomorzy. I wybor byl trafiony, za 30000d najadlysmy sie obie ze smakiem.
Miesko, zupa pho, warzywa, zielenina i ryz. To standarwowy zestaw wietnamskiej kuchni:)
Nastepnego dnia wyjechalysmy na wybrzeze...Nie obylo sie oczywiscie bez przygod. Najpierw wstalysmy o 4 rano, aby na 5-ta zdazyc na dworzec autobusowy oddalony o okolo 40 min marszu od naszego hotelu. I dotarlysmy... umeczone wielkimi plecakami i wchodzeniem pod gore, ale dalysmy rade. Co z tego skoro nastepny myk przed nami.Obiecany autobus do Phan Thiet przyjechal, ale cena wskazana przez kierowce (100000D) dwukrotnie przewyzszala cene standardowa na tej trasie. Wiec mimo, ze juz siedzialysmy w autobusie, ze plecaki zadomowily sie z kurami, nastapila ewakuacja w trybie natychmiastowym. Postanowilysmy pojechac turystycznym busem bezosrednio do Mui Ne, za 96 000D. A zatem plecaki ponownie na grzbiety i 40 min spacerku do miasta. Tym razem w druga strone. Ale my lubimy spacerowac:)
Tylko tyle, ze bez plecakow na naszych pieknych barkach.
Jak sie potem okazalo Sinh Cafe, oferujace przejazdy do Mui Ne, nie mialo juz wolnych miejsc, wiec postanowislymy podzielic trase na kilka odcinkow i popodrozowac lokalnymi autobusami (aby cosik sie dzialo:). Ale jakims sposobem na dworcu dorwal nas mezczyzna ktory wskazal, ze jedzie do Mui Ne i moze nas wziac za 90000D/os. No dobra, niech i tak bedzie, w koncu Bahama Beach czeka:)
Kolejne opowiesci z Mui Ne.