piątek, 16 maja 2008

Tybetanskiej przygody ciag dalszy - Meili Snow Mountains





















































8.05-10.05.2008
Porannym autobusem opuscilam moje ukochane miasteczko Shangri La i udalam sie w 6-cio godzinna podroz do Deqin polozonego niemal na granicy z Tybetem. Wydawalo mi sie ostatnio, ze juz nie moge miec piekniejszych dzni i piekniejszych widokow, ale jak sie okazalo to nieprawda. Kazdy dzien jest coraz piekniejszy i zaskakuje mnie nowymi przygodami. Ale zacznijmy od poczatku. Wyruszylam busikiem o 9.30 (cana 43Y). Poczatkowo droga wila sie dolina z licznymi serpentynami. Wydawalo sie, ze autobus nie wytrzyma wysilku i mordegi wspiniania sie na takie wysokosci, ale na koniec dnia z czystym sumieniem moge powiedziec, ze sprawil sie niesamowicie. Pokonalismy trzy wielkie przelecze z czego najwyzsza wznosila sie na wysokosc 4200 m. Naokolo wznosily sie ogromne, osniezone gory. Mozna powiedziec, ze byl to przedsionek Tybetu. Teraz juz wiem jak to wyglada i wiem, ze kocham takie klimaty. Zrobilam kolejny tysiac zdjec, ale chyba warto, bo wrazenia niezapomniane. Okolo godziny 15tej dojechalismy do Deqin (ostatnie miasteczko przed granica z Tybetem, polozone na wysokosci 3350m npm). Samo miasto nie jest ciekawe i nie ma co tu ogladac, ale jak tylko wyjedzie sie 10 km na polnoc w kierunku Feilai Si na horyzoncie pojawiaja sie przecudowne gory Meili Snow Mountains z najwyzszym szczytem Kawa Karpo (7580m npm). Aby jednak tam sie dostac nalezy wziac taksowke. Mialam szczescie, bo w autobusie towarzyszyly mi dwie przemile Holenderki, ktore zdecydowaly sie na przejazdzke razem ze mna (koszt taksowki 30Y, a wiec wyszlo po 10Y na glowe). To co ujrzalam po dojezdzie do Feilai Si przeroslo wszystkie moje dotychczasowe oczekiwania. Himalaje byly tuz przede mna. Czyli to cos co Drahanka kocha najbardziej. Zostaje tu i nie wracam do Polski - to byla pierwsza mysl:) ...I nie ostatnia podczas mojego pobytu w tym miejscu. Cos czuje kochani, ze bedziecie musiemi mnie stad wyciagac sila:):). Przed nami wznosil sie Kawa Karpo a to naprawde niespotykane, bo najczesciej przykryty jest masa chmur, tak wiec tym razem los sie do nas usmiechnal:). Rozpoczelysmy poszukiwanie noclegu. Choc ta okolica obfituje w liczne guesthousy, znalezienie najlepszego zajelo nam chwilke. Ale wybor byl trafiony w 100 procentach, tym razem nocleg w dormie w Tibetian Hostel (20Y/lozko), prowadzonym przez sympatycznego Tybetanczyka z Lhasy - Kelsang'a. Spytacie czy to moj przyszly maz...hmmmm.. niesmialo powiem, ze moglby nim byc, a co ciekawe nawet chcialby nim byc:) hihihi.. Borowka wybacz, bo obiecalam poszukac dla ciebie, a jak narzaie zajmuje sie tylko soba, no ale wiesz.. milosc nie wybiera:)
Tego dnia nie bylo juz zbyt wiele czasu na zwiedzanie badz delektowanie sie widokami, bo zaraz zrobilo sie ciemno i bardzo zimno (Feilai Si znajduje sie na wysokosci 3400m npm) i trzeba bylo uciekac do hostelu. Jednak wieczor tak latwo sie nie zakonczyl. Siedzialam razem z Kelsang'iem i jego tybetanskim przyjacielem i nawzajem uczylismy sie jezykow - ja ich polskiego, a oni mnie tybetanskiego. Ostatnio w moim slownictwie dominuja dziwne slowa i sentencje, chyba jak wroce do Polski bede musiala sie przystosowac do uzywania naszego rodzimego jezyka:):)
To byl genialny wieczor i tak wiele dowiedzialam sie o Tybecie i zyciu normalnych ludzi. Juz kocham to miejsce, a jeszcze tak naprawde tam nie zawitalam:(
Kolejnego dnia wczesna pobudka. Feilai Si slynie z najpiekniejszego wschodu slonca w tej okolicy. I to prawda, ze warto bylo wstac przezd 6-ta aby zobaczyc slonce odbijajace sie od wysokich na 6000/7000 metrow szczytow. Potem udalam sie taksowka wraz z grupa chinskich turystow do Parku Meili Snow Mountains (wstep 63Y). Co ciekawe taksowka przemierzala serpentynami przeogromne odleglosci, raz na wysokosci 2000m, aby potem wspiac sie niemal na 3500. Niesamowiete. Droga zajela ponad godzine, ale nie nudzilo nam sie, gdyz Chinscy towarzysze urozmaicali czas spiewaniem chinskich balad. Ja oczywsicie tylko klaskalam, bo jeszcze chinskim omnibusem nie zostalam i nadal porozumiewam sie tylko rekami:):)
Okolo 10 tej dotarlismy do XiDang Hotsprings (2650m), skad zaczelismy sie wspinac. Droga poprowadzona waska sciezka, ale bardzo zadbana. Oczywiscie brak jakichkolwiek oznaczen, ale to normalne dla chinskich gor. Tylko jedna sciezka wiec nie mozna sie zgubic. Wejscie na przelecz zajelo mi okolo 2.5 godziny co bylo calkiem niezlym rezultatem zwazywszy ze zgodnie z mapa powinno zajac 4 godz. Juz teraz wiem dlaczego kazdy patrzyl na mnie jak na kosmitke. Idzie szybko, nie staje a do tego ma ogromny plecak.. kosmitka. Szczegolnie jezeli porownamy w jaki sposob Chinczycy docieraja do przeleczy - otoz wynajmuja konie i nie mecza sie tak jak my. biedni turysci z Europy. Ale ja to wlasnie uwielbiam.. ogromne zmecznie i satysfakcje:)
Po dotarciu na przelecz (3800m npm) spotkalam dwoje wczesniej poznanych znajomych: Josef'a w Izraela i Steve'a z USA. Wiec razem kontynuowalismy nasze gorskie podboje. Zaczelismy od wspinaczki na maly szczyt, aby zobaczyc gory w calej okazalosci (oplata 3Y), ale warto bylo bo widok byl powalajacy. Potem godzinne zejscie do pierwszej wioski Shang Yubeng (3200m npm), gdzie mialam okazje ponad dwie godziny posiedziec z przemila Liuyicun, ktora jest nauczycielka w miejscowej szkole. Co ciekawe ma 22lata i pracuje jako wolontariuszka, bo nikt nie chcial przybyc na takie bezludzie i uczyc tybetanskie dzieci. Tymbardziej bardzo ja podziwiam. To byl niesamowity czas spedzony z nia i jej uczniami. Przyszedl jednak czas na szukanie noclegu. Znalazlam go w oddalonej o 20 minut wiosce Xia Yubeng (3050m npm). Planowalam nocowac w guesthousie, ale jakims sposobem wyladowalam w normalnym tybetanskim domu. Przechodzac przez wioske spotkalam grube Chinskiej mlodziezy, ktora tego dnia kilkakrotnie mijalam na szlaku. I zaproponowali abym spala z nimi w tej chatce. I to byl bardzo dobry wybor. Widok z tarasu rozposcieral sie na przecudowne osniezone gory, a sam domek oferowal poczucie zamieszkania z tybetanska rodzina:):) Cena 20 y za wlasny pokoj!!!. Caly wieczor spedzialam z 12tka przesympatycznych Chinczykow, z ktorymi siedzialam przy piecu, jadlam lokalne potrawy, spiewalam.. a raczej nucilam piosenki, bo oczywsicie wszystko bylo po chinsku. Fajne uczucie bo przygarneli mnie do swojej grupy i czulam sie jak czastaka ich:)
Nastepnego dnia wybralismy sie wspolnie nad wodospad - Sacared Watterfall (3400m npm).Podejcie nie bylo strome, poczatkowo przez las, potem nieco po sniegu. Widoki wokolo cudowne!. Sam wodospad bardzo wysoki, ale najfajniejsze bylo to ze wokol niego porozwieszanych bylo tysiace modlitewnych tybetanskich choragiewek. Tworzylo to naprawde mistyczny klimat. Chcialam zostac tu dluzej wiec puscilam moja ukochana chinska grupe przodem. Szczescie jednak odwrocilo sie ode mnie, gdyz zaczelo straszliwie lac. Zbiegajac wrzecz z gory postanowilam przeczekac ulewe w jednej z chatek przy sciezce. Tu poznalam starsza Tybetenake - Sinze, ktora ugoscila mnie jak nikogo dotad. Dala mi goracej tybetanskiej herbaty (to herbata zmieszna z mlekiem i maslem z jaka - bardzo dobra, nazywana "DZA") a do tego miejscowym rarytasem - chlebem "BABA". Siedzialymy wiec ponad godzine przy piecu - ja Europejka, ona strasza tybetanka i grzalysmy raczki popijajac herbate i jedzac chlebek:).Po powrocie do guesthausu totalny relaks.
Ostatniego dnia wybralam sie z Chinskim kolega Johnson'em (co ciekawe niemal wszyscy Chinczycy przyjmuja drugie angielkie imie, czasem brzmia one kosmicznie) okrezna droga poprowadzona wzdluz rzeki Lang Cang i Yubeng. Byla to bardzo dluga i meczaca przeprawa (wedrowalismy ponad 8 godzin), ale bylo warto. Ogromny kanion, a my spacerowalismy tuz przy urwiskach. CUDO! Po drodze mijalismy wiele malutkich i bardzo uroczych wiosek, takich jak Naji, GeJiuDa, NiNong, ZhaLang, az dotarlismy do XiDang skad wzielismy taksowke powrotna do Feilai Si (koszt 40Y/os). Johnson bardzo sie spieszyl, bo musial zlapac kolejny autobus, ale niestety szczescie dzisiaj go opuscilo. Najpierw zlapalismy gume (ale ja wykorzystalam ten czas na robienie zdjec bo zlapalismy ja w miejscu skad rozposcieral sie widok na lodowiec Mingyong), a potem zawalilo sie kawalek sciany tuz nad przepascia na jednej z serpentyn i trzeba bylo czekac az zostanie to uprzatniete:) Niestety nie zdazyl na autobus i zostal w Feilai Si. Po powrocie do Tibetan Hostel spotkalam przemila pare z Holandii - Ben'a i Martine, z ktorymi zjadlam przepyszny bardzo ostry obiadek (miesko z jaka.. mniam). Potem wybralam sie na przejazdzke motorem z jednym z przyjaciol Kelsang'a. Chcialam przejechac sie tylko kawalek, ale ten sie rozkrecil i szalal po serpentynach z pol godziny. Myslalalm, ze nie wroce cala i zdrowa, ale bylo super:):) A reszta wieczorku w przemilym towarzystwie Kelsang'a i jego dwoch przyjaciol. Siedzielismy i spiewalismy tybetanskie piosenki.To byl genialny czas i trzy genialne dni spedzone w tym pieknym miejscu. Tak mi bylo zal, ze musze je opuszczac. Ale co zrobic.. nawet prosby Kelsang'a, abym zostala nie pomogly.. czas jechac dalej i lapac kolejne przygody:)
Nastepenego dnia wzielam taksowke (5Y) i dostalam sie o 9tej do Deqin skad kolejny autobus do Shangri La (43Y). W tym czasie, gdy przemierzalam przecudowne zakatki zachodniego Yunannu, w Sichuanie odegrala sie tragedia - wielkie trzesienie ziemi, ktorego skutki beda sie ciagnac jeszcze bardzo bardzo dlugo i na pewno wplyna na moje plany podrozy.
Nastepne wiesci z Sichuanu, do ktorego nie bylo latwo dotrzec.. ale to juz nastepnym razem:)