sobota, 23 lutego 2008

Wietnamskie Ha Long Bay - raj dla wodniakow!

20.02.2008 - 22.02.2008
Dlugo sie zastanawialysmy czy udac sie do Ha Long Bay, gdyz jest ono znane jako bardzo turystyczne miejsce, a na takie nie zawsze mamy ochote. Ale z peryspektywy czasu, stwierdzilismy, ze to byl bardzo dobry pomysl.
Otoz wykupilysmy sobie wycieczke do zatoki Ha Long Bay - uznana przez Unesco jako dziedzictwo kulturowe (koszt trzydniowej wycieczki all inclusive - 54$). I faktycznie jest niesamowita:) Pierwszego dnia zawiezli nas do Zatoki, gdzie czekal statek, na ktorym spedzilysmy noc. Wczesniej jednak rejs przez Zatoke. Cos niesamowitego. Cudowne formy skalne, gorki wystajace z wody o tak niesamowitych ksztaltach:)Potem kolacja i noc na srodku zatoki na statku, cudownie!!!! Siedzialysmy caly wieczor z naszym wietnamskim przewodnikiem (tym razem byl to Dyk:):), nieco bardziej niesmialy, ale rozkrecil sie:) Ale wracajac do opowiesci:) - podziwilysmy widoki i inne statki plywajace po bezludnej zatoce i delektowalysmy sie chwilami spokoju. To cos calkowicie innego niz Hanoi, przepelnione ludzmi. Bylo super. Noc na statku rowniez spokojna, kajuty male, ale bardzo przyjemne:):)
Nastepnego dnia poplynelismy na wyspe Cat Ba, gdzie mialysmy maly treking po parku narodowymy (okazalo sie, ze z nasza kondycja nienajlepiej:):):) potem obiadek (jak sie okazalo podali pyszne jedzenie, poza jedna potrawa, ktora nam nie smakowala. Gdy spytalysmy przemilego kelnera co to, odpowiedzial - noga swini, hihihi), nie bylo nam wtedy do smiechu:):):)
Na statku spotkalysmy dwie fajne dziewczyny z Dani - Kamile i Cecylie, z ktorymi spedzilismy te dwa dni. Super jest to ze mozna poznawac na kazdym kroku ludzi o tych samych pasjach pozdrozniczych:):):) Jednak czasem bywaja tez podroznicy innej kategorii, ktorzy pamietaja jedynie zle i nieprzyjemne przygody i tylko tym sie chwala (patrz: nazwana przez nas Smoluchami para z Kanady, wody i mydla to oni chyba nie znaja, my co innego.. czyscioszki najwyzszej klasy! (czasem myjemy sie chusteczkami, ale i tak czyscioszki z nas:):))
Tego samego dnia, gdy sloneczko swiecilo przecudnie, my udalysmy sie na kajakowanie:):) W trzy kajaki poplynelismy miedzy tymi pieknymi gorkami na Wyspe Malp. Niesamowite bylo to, ze one skakaly wszydzie, biegaly wokol nas. Mozna je bylo niemal dotknac. Choc trzeba bylo tez uciekac jak sie zdenerwowaly:) Dodatkowo wylegiwalysmy sie na piasku i bylo blogo!!!:):)
Wracajac kajakami (dla Borowki to bylo nowe doswiadczenie, ale podobalo jej sie, nie wylodowala w wodzie, a to juz sukces:) zwiedzilismy jeszcze wioske rybacka - Boe, z domkami na wodzie. Kolejny podziw w jakich warunkach ludzie zyja. Smoluchy tez byly pod wrazeniem,bo robily miliony zdjec:) Choc Drahanka nie byla gorsza:) Ostatnio szaleje nawet na dwa aparaty:)
Wieczor spokojny z pyszna kolacja w hotelu na jedynej zamieszkanej wyspie w zatoce Ha Long Bay (a wysp jest 2000:):) Wyspa cudowna, bo zielona, dalo sie tam poczuc prawdziwa nature:):)
Ostatniego dnia rejs statkiem po zatoce i powrot do Hanoi.
Jedzonko?? Staralysmy sie przekonac do owocow morza podawanych w roznej postaci. Odrzucamy cosik na ksztlt kwiato, ciagnacych sie jak guma, odrzucamy osmiornice.. pozostajemy jedynie przy rybach i krewetkach:) ale to i tak sukces.
Wracamy do Hanoi... gdzie nie zostaniemy dlugo,bo mamy wykupione bilety na pociag do Lao Cai, skad udamy sie do Sapa z najwyzszym szczytem Wietnamu i licznymi wioskami mniejszosci narodowych wokolo:) mamy nadzieje ze bedzie pieknie. Oby tylko pogoda dopisala. Wczesniej bylo zimno, ale teraz swieci sloneczko i robi sie naprawde cieplutko. Oby tak dalej. Ludzie mili, zaczepiaja, usmiechaja sie. Jak dotad same pozytywne doswiadczenia, choc spotykamy wielu ludzi, ktorzy nie sa zachwyceni Wietnamczykami jako narodem, oczekiwali bardziej otwartych. My jednak tego jeszcze nie odczulysmy:):):)

Wietnam - Hanoi i Perfumowa Pagoda

17.02.2008 - 20.02.2008
Hanoi zaskoczynalo nas juz na samym poczatku. Wyobrazcie sobie tysiace kabli zwisajacych na kazdej ulicy na wysokosci 2,5 metra. Ale to nie koniec. Kazdy kabel poplatany jest z tysiacem innych kabli - wydaje nam sie, ze wizyta tu to marzenie kazdego elektryka, taki trening w odnalezieniu wlasciwego przewodu uczynilby go mistrzem:) Polecamy!!
Glowna czesc Hanoi to dzielnica Old Quarter, gdzie wszytkie male uliczki wygladaja tak samo i naprawde nietrudno jest sie tam zgubic. Nam sie to przytrafilo wielokrotnie. Ruch na uliczkach to wariactwo. Niemozliwe do opisania ilosci motocyklistow, trabiacych jeden na drugiego, ale co ciekawe wypadki zdarzaja sie bardzo zadko. My nie widzialysmy zadnego, aczkolwiek przejscie na druga strone ulicy to niezle akrobacje. Zasady ruchu ulicznego - nie ma!!!!
W Hanoi spalysmy w hotelu Blue Sky Hotel na Hang Ma (6$/os), co wydaje nam sie dosc drogim noclegiem, szczegolnie biorac pod uwage brak ogrzewania. A w Hanoi temperatura nie byla za wysoka. Na szczescie nie padalo.
Co do zabytkow Hanoi. Na pewno godnym polecenia jest Mauzoleum Ho Chi Minh'a - najwiekszego bohatera w historii Wietnamu. Czesc oddawana wodzowi naprawde przyprawia o zachwyt. Przed wejsciem kazdy odwiedzajacy musi zostawic wszystkie swoje rzeczy w przechowalni (5000D/rzeczy), potem przechodzi sie przez elektroniczna kontrole, skad po wyjsciu umundurowani panowie ustawiaja kazdego w pary i w takim porzadku prowadza do budynku Mauzoleum. Wchodzac do srodka kazdy musi byc cicho, rece opuscic wzdluz ciala i zachowac pelen wyraz szacunku. A Ho Chin Minh?? ...No coz... milo bylo zobaczyc najwiekszego bohatera narodu wietnamskiego.
Po Mauzoleum poszlysmy do Palacu Prezydenckiego (wstep 10000D/os), gdzie mialysmy okazje obejrzec palac, budynki mieszkalne Ho Chi Minh'a i One Pillar Pagoda. Stamtad powedrowalysmy do Muzeum Ho Chi Minh'a i o dziwo nawet nam sie podobalo. Duzo zdjec wodza z roznych okresow jego panowania, niestety nam zabraklo opisu historii jego zycia. Wystawy na ostatnim pietrze muzeum byly na tyle abstrakcyjne, ze niewiele z nich zrozumialysmy:)
Przedostatnim punktem w zwiedzaniu stolicy Wietnamu byla Swiatynia Literatury (10000D/os), wzniesiona na czesc Konfucjusza. Nam sie podobala, szczegolnie ze przyozdobiona byla noworocznymi lampionami. A kamienne zolwiki dokola usmiechaly sie sympatycznie:)
Na koniec dnia spacerek po uliczkach Hanoi (niesamowite w jakich warunkach ci ludzie zyja) i odpoczynek w parku Lenina nad jeziorem Bay Mau.
W Hanoi kontynuowalysmy nasze spotkanie z kuchnia azjatycka. Tym razem nasze podniebienie delektowalo sie wietnamiskim rosolkiem o nazwi Pho z makaronem, mieskiem i jakismis badylami. Tym razem obylo sie jednak bez wiekszych wpadek. Meczace bylo jednak to, ze
czasem ciezko bylo znalezc normalna cywilizowana knajpke, gdzie moglysmy cosik zjesc. Dla Wietnamczykow typowe jest siedzenie na ulicach i jedzenie rzeczy, ktore wcale nie zachecaja do spozywania czegokolwiek.
Dodatkowo platanina uliczek sprawia, ze czlowiek gubi orientacje na kazdym kroku. Propozycja - zorganizowanie biegu na orientacje w Hanoi. Zwyciezca zostaje mistrzem swiata, nawet z mapa!!!

Jeden dzien spedzilysmy odwiedzajac Perfumowa Pagode. Poczatek Nowego Roku nie jest najlepszym okresem na przyjazd do niej, gdyz jak sie dowiedzialysmy kazdy Wietnamczyk w ciagu miesiaca od Nowego roku powinien odwiedzic pagode, modlac sie i proszac o powodzenie na kolejny rok. My udalysmy sie tam z wycieczka zorganizowana przez biuro podrozy (16$/0s). Aby dojechac do Pagody najpierw musialysmy przejechac 60km busem. Dalo nam to mozliwosc poznania prawdziwego zycia, gdyz jadac przez male wietnamskie wioski widzialysmy jak ludzie pracuja na polach ryzowych w swoich pieknych, slawetnych wietnamskich kapeluszach (nazywaja sie "non"). Dodatkowo podziwialysmy ludzi siedzacych na ulicach i prowadzacych normalny tryb zycia. Po dotarciu do malej wioski My Cuc nasz sympatyczny przewodnik Minh wsadzil nas w lodke,ktora zawiozla nas bezposrednio w Gory Pachnacych Sladow, gdzie miesci sie slawetna Perfumowa Pagoda. Rejs trwal godzinke i co najdziwniejsze wszystkie lodzie (rowniez nasza) prowadzone sa przez kobiety. Jak sie dowiedzialysmy mezczyzni maja w tym czasie wazniejsze zadania:)
Choc zaczelo padac bylo bardzo sympatycznie bo czas umilal nam Minh:):)
Co nas zszokowalo po dotarciu do Pagody?? tysiace ludzi i lodzi.. to na pewno. Ale szokujace bylo cosik innego. Dochodzac do Pagody mijalo sie wiele knajpek przed ktorymi wisialy na sznurach wypatroszone zwierzaczki gotowe do jedzenia. A byly tam: pieski, kotki, krowki, jezozwierze i inne sympatyczne czworonogi. Wystarczy zamowic jakies danie i kucharz podchodzi i obcina odpowiednia czesc na twoje danie... Zyczymy smacznego!!!
Do samej Pagody dotarlysmy kolejka linowa (Pagoda miesci sie w jaskini na szczycie gory).Ciekawym doswiadczeniem bylo oczekiwanie na wejscie do kolejki. Wszyscy stali w boksach, dookola byli zolnierze a kazdy sie pchal. Nasze odczucia?? Jakbysmy staly w oborze z krowkami w odpowiednich boksach:) Cos dla Drahanki, w koncu to byla jej profesja:)
Sama pagoda nie powalila nas na nogi bo najpierw stalysmy godzine w kolejce, aby sie do niej dostac, a potem tlumy modlacych sie zaslonily cala atrakcje. Z Pagody wracalysmy na piechotke, padalo i wszedzie bylo bloto, ale jakos przezylysmy. Jak zwykle czas umilal Minh:) Co tam sie dzialo zapytacie...ahhhh.. niech pozostanie to tajemnica:)
Powrot do Hanoi jak popprzednio, najpierw lodka, potem busikiem. I tak wyladowalysmy ponownie w platanienie uliczek, kabli i motocykli:)
Czas na zmiane klimatu... uciekamy na wybrzeze!

Welcome to China!!

11.02.2008 - 17.02.2008
Spotkanie z prawdziwymi Chinami rozpoczelysmy od wyprawy autobusem sleeper'em z Hongkongu do Nanning:) U nas cos takiego nie istnieje, a szkoda, bo znacznie ulatwia przemieszczanie sie i trzeba przyznac, ze jest calkiem wygodne. Poza malym wyjatkiem... lozeczka skrojone sa na miare malych Chinskich nozek, nie na nozki Drahanki... ups.. i tu pojawil sie maly problem. Tym bardziej, ze Drahanka dostala miejsce na pieterku, gdzie miescil sie chyba tylko korpus:)Jak to dobrze, ze Borowka ma krotkie nozki:):) Ale powaznie rzecz ujmujac popieramy wprowadzenie takich autobusow w Polsce, moze z jednym malym wyjatkiem, niech lozka beda nieco dluzsze:):)
Przekroczenie granicy chinskiej bylo calkiem sprawne. W autobusie poznalysmy Australijczyka - Malcolm'a,ktory pracuje w Chinach jako nauczyciel. Poprowadzil nas gdzie trzeba, wiec nie mialysmy zadnych problemow z odnalezieniem sie w tym calym chinskim zamieszaniu:)
Do Nanning dojechalysmy rano o 8mej i juz tutaj poczulysmy co to znacza Chiny:):)..ups... nie mialysmy zadnej chinskiej waluty (nasz portfel miescil tylko dolary hongkongskie),a walute chinska mozna wymienic tylko w Bank of China, ktorego na dworcu nie bylo. Dodatkowo nikt nie mowil po angielsku, wiec prawdziwe spotkanie z Chinami juz mialysmy za soba:) Pomogl nam jednak Malcolm wiec jakims sposobem stosunkowo szybko opuscilysmy dworzec w Nanning w kierunku Guilin.
Guilin jest znane z przepieknych form skalnych wyrastajacych z rzeki Li. Jednak na nas Guilin nie zrobilo takiego wrazenia, jak mniejsza miejscowosc Yangzhou. Ale wrocmy do opowiesci o Guilin. Spedzilysmy noc w hostelu - Flower International Hosteling. Pokoj za 40Y od osoby, ale wrazenia bezcenne. Spotkalysmy tam bowiem przemilego Anglika o imieniu Ian,ktory tak jak my postanowil odkryc zakamarki w Azji. Choc nasze plany na razie sa nieco inne,to moze spotkamy sie jeszcze w Tybecie:) Jak juz zdazylysmy zobaczyc, swiat bywa naprawde maly:)
Guilin....zgotowal nam kolejne doswiadczenie kulinarne. Postanowilysmy zasmakowac dania w najprawdziwszej chinskiej jadlodajni, gdzie stolowali sie lokalni mieszkancy. Wzielysmy to co inni- potrawa tylko za 3y, ale co dalej.. hmmm...wszystko byloby w porzadku, gdyby nie nasza proba nasladownictwa kochanych tubylcow. Oni przyprawiali, to i my... a to byl wielki BLAD!!!:) Danie wypalilo nam podniebienia:) i z pewnoscia zadowoliloby kazdego smoka, ale nie nas:) Po wypiciu litra wody skonsumowalysmy nasz obiad - resztki prowiantu z Polski w postaci czekolady.. achhh jak my lubimy nasza polska czekolade:) Mniam:)
Poniewaz Guilin jest stosunkowo wielkim miastem,gdzie na ulicach jezdzi tysiace motocykli, samochodow, wszedzie chodza ludzie, i jest przeogromny halas i harmider, juz nastepnego dnia wybralysmy sie w rejs po rzece Li.. Calodniowa wycieczka kosztowala nas 240Y od osoby, ale warto bylo wydac te pieniazki, aby podelektowac sie widokami podczas rejsu. Dookola otaczaly nas malownicze pagorki wyrastajace po obu brzegach rzeki. Czas na lodzi umialo nam dwoch przemilych Australijczykow i dwoch kolegow zza zachodniej granicy (Niemcow). Prawdziwie miedzynarodowe towarzystwo:) Z ciekawych doswiadczen mozemy wspomniec o tym,ze na lodzi zarowno my,jak i nasi zagraniczni kompani stalismy sie pupilami Chinczykow, co przejawialo sie w tysiacach zdjec,jakie chinczycy z nami robili:) Czulysmy sie jak malpki, ktore ustawia sie do zdjec z malymy Chinczykami. Szkoda, ze nie pobieralysmy zadnych oplat. Zostalybysmy bogaczami:):):)
Yangshou okazalo sie znacznie bardziej spokojne. Trafilysmy tu poza sezonem, wiec znalezienie noclegu nie bylo problematyczne (35Y od osoby za przepiekny, luksusowy pokoj - a mialysmy oszczedzac i zyc w spartanskich warunkach...upssssss...jakos nie wyszlo:):)
Dwa dni spedzone w Yangshou zadowoliloby najbardziej gorliwego cykliste (Pozdrowienia dla Jedrka:). Borowka choc wyladowala poczatkowo w krzakach to jednak szybko nabrala formy i zostala krolem chinskich szos:):) Drahanka nie lepsza i tez raz wyladowala z rowie:):):)
Oplata za wynajem roweru 10Y, a wybor rowerow???..coz..pierwszego dnia goralki, drugiego damki (czy to z powodu siodelka?? i czy wszystkie chinskie rowery nie maja hamulcow??? to pytanie bez odpowiedzi:)
Tak wiec dwa dni jezdzilysmy po okolicznych wioskach. Bylo cudownie, bo pogoda dopisala,sloneczko swiecilo, a Borowka spiekla sobie .....nie, nie nos tak jak Drahanka,ale uszy:):)
Dodatkowo zajadalysmy sie przysmakami takimi jak pomelony, czy marakuje... mniam mniam..chinska owsianka,podarowana w autobusie poszla do kosza:)
Drahanka szczesliwa... kupila dzwonek:) kolejny dzwonek...setny?!?!?
W Yangshou praktykowalysmy targowanie.. idzie nam coraz lepiej. Juz kilka razy udalo nam sie stargowac cene o polowe:) hihihi.. ciekawe co bedzie, jak wrocimy do Polski.. nie bedzie juz kupowania w supermarketach bez targowania,wprowadzimy nowe zasady...
Yangshou opuscilysmy 16.02.2008. Trase do Guilin pokonalysmy autobusem (15Y/os), jednak najwieksza atrakcja tego dnia byla dopiero przed nami. Czas na chinska kolej! Wykupilysmy bilet na hard seater'a, a wiec najtansza i najgorsza klasa podrozowania. No coz.. trzeba sprobowac wszystkiego:) Nasze PKP to przy tym klasa de luxe.
Juz na dworcu kolejowym w Guilin (poczekalnia platna5Y.. ups) zrobilysmy furore. Zaczepiali nas Chinczycy,ktorzy dumni ze swoich umiejetnosci jezykowych chcieli podszkolic swoj angielski i pochwalic sie przed rodzinami, jacy to oni wyedukowani. Zaczepila nas nauczycielka angielskiego...lojoj.. to sie dowartosciowalysmy jak to my wiele umiemy w porownaniu do niej. Zostajemy profesorami:) Teraz nie dziwi nas juz fakt, ze Chinczycy znaja tylko swoj ukochany jezyk, a nawet jezeli cos mowia po angielsku to raczej niesposob ich zrozumiec:)
Wsiadnie do pociagu to kolejna atrakcja....mimo ze miejsca w pociagu sa numerowane wsiadanie jest walka,kto pierwszy ten lepszy. Wszak gdzies trzeba umiescic swoj bagaz,a nigdy nie wiadomo czy na polkach bagazowych nie zasiada nasi kochani gospodarze:) W koncu oni mali to moga sie tam zmiescic, Drahanka raczej nie.. chyba ze z nogami za oknem:) Zastosowalysmy sile wiekszego i silniejszego (w tym mamy przewage.. uwielbiamy nasze boczki:):) , wiec udalo nam sie szybko opanowac wlasciwy wagon.
Towarzystwo w przedziale bylo doborowe. A menu tez wysmienite. Choc nie byl to wagon restauracyjny to jadacy z nami Chinczycy czestowali nas lokalnymi rarytasami: pestki blizej niezidentyfikowanej rosliny (wybieramy jednak nasz slonecznik:),male jajeczka blizej niezidentyfikowanego zwierzatka, jajeczka gotowane w przyprawach (i tu niespodzianka: byly dobre!!). Jak zwykle nie obylo sie bez kulinarnych wpadek - kacze szyje powalily nas swoja pikantnoscia na kolana. Maly gryz, a dwie godziny wyciete z zyciorysu:) Wskazowka: nie probujcie tego sami:)Podobno ostre przyprawy,ktorych uzywaja Chinczycy maja sprawic ze ich skora bedzie piekna...mimo wszytko my wybieramy nasze zmarszczki:)
Pomimo iz nasi towarzysze nie znali angielskiego, mowa ciala poszla w ruch. Pomogla nam troszke Daizy, kolejna nauczycielka angielskiego z Chengdu (Panie uchron nasze szkoly przed takimi nauczycielami, ....ale moze tu panuje zasada, ze lepszy rydz niz nic:)). Jeden z Chinczykow znal nawet stolice Polski i Walese (wow,bylysmy pod wrazeniem). Nie myslcie jednak, ze chinskie hard seater'y to oaza czystosci, na podlodze ladowalo wszystko. Pod koniec jazdy podloga zmienila sie w dywan smieci,skorek, resztek jedzenia. Ogolnie maksymalny syf!
A co jest zajeciem Chinczykow podczas jazdy?!?! Gra w karty. Zreszta nic dziwnego skoro wszedzie w Chinach widac Chinczykow siedzacych na ulicach i grajacych w karty,podobno za male pieniadze, ale kto to wie:):)
I takim miluchnym sposobem dojechalysmy do Nanning. To bylo super doswiadczenie i jezeli ktos powie, ze lepiej jest jezdzic lepsza klasa to sie nie zgodzimy. W takich miejscach czuc prawdziwe chinskie zycie!!
To byl tylko przedsmak Chin, kolejny dzien to spotkanie z nowym krajem. Do Chin wrocimy za poltora miesiaca:)

Chinski Nowy Rok w Hongkongu!!!





Nasza kochana Natalie:)

Wioska Tai O na wyspie Lantau!

Taniec Smoka i Tygrysa na uczczenie Chinskiego Nowego Roku

Nasz dobytek przez nastepne 4 miesiace:)

Chinski Nowy Rok!

Wiezowce na wyspie Hongkong!

Widok z Victoria Peak na Hongkong!

7.02.2008 - 11.02.2008
Hongkong!!! Nasze pierwsze dni w Azji!!
Zaczelysmy wyprawe od Chinskiego Nowego Roku (choc wcale tego nie planowalysmy). Przybylysmy pierwszego dnia Swieta, kiedy to caly Hongkong przyozdobiony byl pieknymi, kolorowymi lampionami i drzewkami mandarynkowymi (niestety nie udalo nam sie nic zszabrowac:):), ale ponoc te mandarynki sa kwasne, wiec wiele nie stracilysmy:)
Cztery dni nocowalysmy u przesympatycznej Chinki - Natalie, ktora znalazlysmy na couchsurfing. To prawda, ze mieszkalysmy na peryferiach Hongkongu w dzielnicy Tai Po, ale dzieki temu mialysmy okazje poznac, jak sprawnie dziala publiczny transport w tym wielkim miescie. Blogoslawienstwem sa karty Octopus, ktorych uzywa sie przy wszystkich srodkach transportu, jak i w sklepach:)
Kochana Natalie starala sie przyblizyc nam kuchnie chinska i pierwszego dnia zaserwowala zupe z dyni z jakimis zielonymi badylami:):) niestety tylko to ostatnie bylo zjadliwe:) Ale to nie koniec kulinarnych doswiadczen:):) Sniadanie bylo jeszcze bardziej "smakowite". Tym razem omlet z czyms co przypominalo roztopione cukierki toffi (ale nie smakowalo jak nasze kochane slodkosci), a na dodatek specjalna potrawe przygotowywana na Chinski Nowy Rok - carrot cake....jednak ciasta marchewkowego to cos nie przypominalo (wrecz przeciwnie... wygladalao jak smalec ze skwarkami i smakowalo w sumie podobnie). Te rarytasy chyba nie sa na nasze europejskie podniebienie:) Ale i tak jestesmy wdzieczne Natalie za tak mila goscine.
Ale wracajac do przezyc z Nowego Roku! Fajerweki drugiego dnia swieta puszczane w zatoce Victoria pomiedzy wyspa Hongkong a polwyspem Kowloon zrobily na nas niesamowite wrazenie. A organizacja jeszcze wieksze. Zebralo sie tysiace ludzi, a pol godziny po przedstawieniu na ulicach byl porzadek i wszystko blyszczalo. W Polsce byloby to niemozliwe. Sprzatanie zajeloby dwa tygodnie:):):)
Hongkong to nie tylko same wiezowce, ale tez przepiekne gory i wysepki wokolo (Hongkong jako miasto sklada sie z okolo 100 wysp, z czego najwazniejsza i najpopularniejsza jest wyspa Hongkong, ktora skupia w sobie centrum biznesowe). Nie kazdy jednak wie, ze mozna tu tez znalezc male wioski i biedne przedmiescia.
Najbardziej znana ulica jest Nathan Road, na ktorej w jednym z budynkow Changking Manson udalo nam sie spozyc niesamowity posilek w pakistanskiej knajpce (ktora nie wygladala jak knajpka, ani tez nie serwowala dan przyjaznych podniebieniu przecietnego Europejczyka:):)
Ale jak zwykle kazde doswiadczenie jest niezwykle ksztalcace:) Tego samego dnia delektowalysmy sie tez wjazdem zabytkowa kolejka na Victoria Peak, skad rozposcieral sie niesamowity widok na cala zatoke, wraz ze wszystkimi najwyzszymi wiezowcami (najwyzszy ma 420 m wysokosci). Oczywiscie swiat jest malutki i na szczycie spotkalysmy usmiechnieta Polke - Marzene, ktora na codzien pracuje w Szanghaju:) I z nia spedzilysmy caly dzionek.
Kolejny dzien spedzony w Hongkongu minal nam na przemierzaniu jednej z wyspek - o nazwie Lantau, gdzie podziwialysmy najwiekszy wykonany z brazu posag Buddy oraz malutka rybacka osade Tai O. To niesamowite miejsce i wcale nie pasuje do wizerunku nowoczesnego Hongkongu. Ludzie mieszkaja w drewnianych, rozpadajacych sie domach na palach, wszedzie sa drewniane chodniki, mostki, ktore prowadza od jednego domku do kolejnego. Z tego co udalo nam sie podpatrzec ludzie mieszkaja w spartanskich warunkach - mieszkanka skladaja sie z jednego pokoju, w ktorym miesci sie cala rodzina. Najwazniejsze jest jednak to ze mimo iz pokoj spelnia funkcje kuchni, lazienki i sypialni, zawsze jest tam miejsce na telewizor:) Oni uwielbiaja telewizje:):) Ciekawym doswiadczeniem byl spacer po targu w Tai O, ktory oszolomil nas bogactwem ryb i innych owocow morza.
Tuz przed wyjazdem z Hongkongu udalo nam sie zobaczyc niesamowite przedstawienie - taniec Smoka i Tygrysa. Akrobacje mlodych tancerzy, przebranych za te niesamowite stworki (ps. juz wiadomo dlaczego Dragon udal sie do Chin, wszak to tu mieszka prawdziwa rodzina:) mozna obejrzec tylko raz w roku, wlasnie podczas Chinskiego Nowego Roku (to swieto trwa az tydzien czasu).
Cztery dni spedzone w Hongkongu to wystarczajaca ilosc czasu na poznanie jego ciekwaych zakamarkow. Czas na prawdziwe Chiny, gdzie nie ma napisow po angielsku, gdzie nie mozna sie porozumiec z ludzmi w jakimkolwiek znanym nam jezyku, a na przystanku nie ma kolejek i porzadku, tak jak to bylo w Hongkongu (w prawdziwych Chinach jest walka nawet o miejsce w malym busiku:)
Kolejna relacja z Mainland China:)