sobota, 23 lutego 2008

Welcome to China!!

11.02.2008 - 17.02.2008
Spotkanie z prawdziwymi Chinami rozpoczelysmy od wyprawy autobusem sleeper'em z Hongkongu do Nanning:) U nas cos takiego nie istnieje, a szkoda, bo znacznie ulatwia przemieszczanie sie i trzeba przyznac, ze jest calkiem wygodne. Poza malym wyjatkiem... lozeczka skrojone sa na miare malych Chinskich nozek, nie na nozki Drahanki... ups.. i tu pojawil sie maly problem. Tym bardziej, ze Drahanka dostala miejsce na pieterku, gdzie miescil sie chyba tylko korpus:)Jak to dobrze, ze Borowka ma krotkie nozki:):) Ale powaznie rzecz ujmujac popieramy wprowadzenie takich autobusow w Polsce, moze z jednym malym wyjatkiem, niech lozka beda nieco dluzsze:):)
Przekroczenie granicy chinskiej bylo calkiem sprawne. W autobusie poznalysmy Australijczyka - Malcolm'a,ktory pracuje w Chinach jako nauczyciel. Poprowadzil nas gdzie trzeba, wiec nie mialysmy zadnych problemow z odnalezieniem sie w tym calym chinskim zamieszaniu:)
Do Nanning dojechalysmy rano o 8mej i juz tutaj poczulysmy co to znacza Chiny:):)..ups... nie mialysmy zadnej chinskiej waluty (nasz portfel miescil tylko dolary hongkongskie),a walute chinska mozna wymienic tylko w Bank of China, ktorego na dworcu nie bylo. Dodatkowo nikt nie mowil po angielsku, wiec prawdziwe spotkanie z Chinami juz mialysmy za soba:) Pomogl nam jednak Malcolm wiec jakims sposobem stosunkowo szybko opuscilysmy dworzec w Nanning w kierunku Guilin.
Guilin jest znane z przepieknych form skalnych wyrastajacych z rzeki Li. Jednak na nas Guilin nie zrobilo takiego wrazenia, jak mniejsza miejscowosc Yangzhou. Ale wrocmy do opowiesci o Guilin. Spedzilysmy noc w hostelu - Flower International Hosteling. Pokoj za 40Y od osoby, ale wrazenia bezcenne. Spotkalysmy tam bowiem przemilego Anglika o imieniu Ian,ktory tak jak my postanowil odkryc zakamarki w Azji. Choc nasze plany na razie sa nieco inne,to moze spotkamy sie jeszcze w Tybecie:) Jak juz zdazylysmy zobaczyc, swiat bywa naprawde maly:)
Guilin....zgotowal nam kolejne doswiadczenie kulinarne. Postanowilysmy zasmakowac dania w najprawdziwszej chinskiej jadlodajni, gdzie stolowali sie lokalni mieszkancy. Wzielysmy to co inni- potrawa tylko za 3y, ale co dalej.. hmmm...wszystko byloby w porzadku, gdyby nie nasza proba nasladownictwa kochanych tubylcow. Oni przyprawiali, to i my... a to byl wielki BLAD!!!:) Danie wypalilo nam podniebienia:) i z pewnoscia zadowoliloby kazdego smoka, ale nie nas:) Po wypiciu litra wody skonsumowalysmy nasz obiad - resztki prowiantu z Polski w postaci czekolady.. achhh jak my lubimy nasza polska czekolade:) Mniam:)
Poniewaz Guilin jest stosunkowo wielkim miastem,gdzie na ulicach jezdzi tysiace motocykli, samochodow, wszedzie chodza ludzie, i jest przeogromny halas i harmider, juz nastepnego dnia wybralysmy sie w rejs po rzece Li.. Calodniowa wycieczka kosztowala nas 240Y od osoby, ale warto bylo wydac te pieniazki, aby podelektowac sie widokami podczas rejsu. Dookola otaczaly nas malownicze pagorki wyrastajace po obu brzegach rzeki. Czas na lodzi umialo nam dwoch przemilych Australijczykow i dwoch kolegow zza zachodniej granicy (Niemcow). Prawdziwie miedzynarodowe towarzystwo:) Z ciekawych doswiadczen mozemy wspomniec o tym,ze na lodzi zarowno my,jak i nasi zagraniczni kompani stalismy sie pupilami Chinczykow, co przejawialo sie w tysiacach zdjec,jakie chinczycy z nami robili:) Czulysmy sie jak malpki, ktore ustawia sie do zdjec z malymy Chinczykami. Szkoda, ze nie pobieralysmy zadnych oplat. Zostalybysmy bogaczami:):):)
Yangshou okazalo sie znacznie bardziej spokojne. Trafilysmy tu poza sezonem, wiec znalezienie noclegu nie bylo problematyczne (35Y od osoby za przepiekny, luksusowy pokoj - a mialysmy oszczedzac i zyc w spartanskich warunkach...upssssss...jakos nie wyszlo:):)
Dwa dni spedzone w Yangshou zadowoliloby najbardziej gorliwego cykliste (Pozdrowienia dla Jedrka:). Borowka choc wyladowala poczatkowo w krzakach to jednak szybko nabrala formy i zostala krolem chinskich szos:):) Drahanka nie lepsza i tez raz wyladowala z rowie:):):)
Oplata za wynajem roweru 10Y, a wybor rowerow???..coz..pierwszego dnia goralki, drugiego damki (czy to z powodu siodelka?? i czy wszystkie chinskie rowery nie maja hamulcow??? to pytanie bez odpowiedzi:)
Tak wiec dwa dni jezdzilysmy po okolicznych wioskach. Bylo cudownie, bo pogoda dopisala,sloneczko swiecilo, a Borowka spiekla sobie .....nie, nie nos tak jak Drahanka,ale uszy:):)
Dodatkowo zajadalysmy sie przysmakami takimi jak pomelony, czy marakuje... mniam mniam..chinska owsianka,podarowana w autobusie poszla do kosza:)
Drahanka szczesliwa... kupila dzwonek:) kolejny dzwonek...setny?!?!?
W Yangshou praktykowalysmy targowanie.. idzie nam coraz lepiej. Juz kilka razy udalo nam sie stargowac cene o polowe:) hihihi.. ciekawe co bedzie, jak wrocimy do Polski.. nie bedzie juz kupowania w supermarketach bez targowania,wprowadzimy nowe zasady...
Yangshou opuscilysmy 16.02.2008. Trase do Guilin pokonalysmy autobusem (15Y/os), jednak najwieksza atrakcja tego dnia byla dopiero przed nami. Czas na chinska kolej! Wykupilysmy bilet na hard seater'a, a wiec najtansza i najgorsza klasa podrozowania. No coz.. trzeba sprobowac wszystkiego:) Nasze PKP to przy tym klasa de luxe.
Juz na dworcu kolejowym w Guilin (poczekalnia platna5Y.. ups) zrobilysmy furore. Zaczepiali nas Chinczycy,ktorzy dumni ze swoich umiejetnosci jezykowych chcieli podszkolic swoj angielski i pochwalic sie przed rodzinami, jacy to oni wyedukowani. Zaczepila nas nauczycielka angielskiego...lojoj.. to sie dowartosciowalysmy jak to my wiele umiemy w porownaniu do niej. Zostajemy profesorami:) Teraz nie dziwi nas juz fakt, ze Chinczycy znaja tylko swoj ukochany jezyk, a nawet jezeli cos mowia po angielsku to raczej niesposob ich zrozumiec:)
Wsiadnie do pociagu to kolejna atrakcja....mimo ze miejsca w pociagu sa numerowane wsiadanie jest walka,kto pierwszy ten lepszy. Wszak gdzies trzeba umiescic swoj bagaz,a nigdy nie wiadomo czy na polkach bagazowych nie zasiada nasi kochani gospodarze:) W koncu oni mali to moga sie tam zmiescic, Drahanka raczej nie.. chyba ze z nogami za oknem:) Zastosowalysmy sile wiekszego i silniejszego (w tym mamy przewage.. uwielbiamy nasze boczki:):) , wiec udalo nam sie szybko opanowac wlasciwy wagon.
Towarzystwo w przedziale bylo doborowe. A menu tez wysmienite. Choc nie byl to wagon restauracyjny to jadacy z nami Chinczycy czestowali nas lokalnymi rarytasami: pestki blizej niezidentyfikowanej rosliny (wybieramy jednak nasz slonecznik:),male jajeczka blizej niezidentyfikowanego zwierzatka, jajeczka gotowane w przyprawach (i tu niespodzianka: byly dobre!!). Jak zwykle nie obylo sie bez kulinarnych wpadek - kacze szyje powalily nas swoja pikantnoscia na kolana. Maly gryz, a dwie godziny wyciete z zyciorysu:) Wskazowka: nie probujcie tego sami:)Podobno ostre przyprawy,ktorych uzywaja Chinczycy maja sprawic ze ich skora bedzie piekna...mimo wszytko my wybieramy nasze zmarszczki:)
Pomimo iz nasi towarzysze nie znali angielskiego, mowa ciala poszla w ruch. Pomogla nam troszke Daizy, kolejna nauczycielka angielskiego z Chengdu (Panie uchron nasze szkoly przed takimi nauczycielami, ....ale moze tu panuje zasada, ze lepszy rydz niz nic:)). Jeden z Chinczykow znal nawet stolice Polski i Walese (wow,bylysmy pod wrazeniem). Nie myslcie jednak, ze chinskie hard seater'y to oaza czystosci, na podlodze ladowalo wszystko. Pod koniec jazdy podloga zmienila sie w dywan smieci,skorek, resztek jedzenia. Ogolnie maksymalny syf!
A co jest zajeciem Chinczykow podczas jazdy?!?! Gra w karty. Zreszta nic dziwnego skoro wszedzie w Chinach widac Chinczykow siedzacych na ulicach i grajacych w karty,podobno za male pieniadze, ale kto to wie:):)
I takim miluchnym sposobem dojechalysmy do Nanning. To bylo super doswiadczenie i jezeli ktos powie, ze lepiej jest jezdzic lepsza klasa to sie nie zgodzimy. W takich miejscach czuc prawdziwe chinskie zycie!!
To byl tylko przedsmak Chin, kolejny dzien to spotkanie z nowym krajem. Do Chin wrocimy za poltora miesiaca:)

Brak komentarzy: