środa, 7 maja 2008

Luang Prabang - Laoski Nowy Rok i nasz kochany Sabou


























































































































































09-18.04.2008
Po Phonsavan przyszedl czas na slawne Luang Prabang, ktore do 1975 roku bylo stolica Krolestwa Laosu. Autobus z Phonsavan do LP (85.000k/os) wygladal tym razem jak z ery przedpotopowej. No pieknie, jezdzimy po Laosie zabytkami :) A czekala nas dluga droga przez kolejne serpentyny i doliny gorskie- czy nasz autobus dojedzie razem z nami? Nie martwicie sie, jak widac zyjemy i mamy sie dobrze. Zabytek, choc nie pierwszej nowosci, dowiozl nas na miejsce ok. 16tej. Drahank poznala po drodze przesympatycznego Australijczyka - Tom'a, z ktorym przegadala ponad osiem godzin. To sie nzaywa autobusowa znajomosc:):) Czy to moze nowy maz?!?!? No nie wiadomo:)
Ale wracajac do opowiesci:) Tuk-tuk z dworca do centrum miasta to koszt 5000k/os, jednak po dlugawym targowaniu. Nasze zdolnosci negocjacyjne szkolone przez dlugie tygodnie sprawdzaja sie coraz lepiej i jak dojedziemy do Chin zostaniemy chyba mistrzami tej sztuki. Juz w drodze do centrum przekonalysmy sie jak zywa jest w Laosie tradycja oblewania woda w okresie nowego roku...tak tak, dobrze widzicie - spedzilysmy w Laosie Nowy Rok, ktory w tym kraju przypada w kwietniu i my mialysmy ta wspaniala mozliwosc poznac to swieto od podszewki:) Mamy szczescie- mialysmy nasz zwykly Nowy Rok 1 stycznia, potem byl Chinski Nowy Rok w Hongkongu, a teraz czas na nowy rok w Laosie:) Nic tylko swietujemy! Grunt to dobrze sie w zyciu ustawic:)Tak czy inaczej zanim dotarlysmy do centrum i znalazlysmy nocleg bylysmy juz mokre. Nocleg tym razem nie byl najtanszy- 60.000k/pokoj, ale ceny przed Nowym Rokiem ida wyraznie w gore, tym bardziej w LP, do ktorego zjezdzaja sie cale rzesze ludzi.Nastepny dzien spedzilysmy na zwiedzaniu i podziwianiu licznych swiatyn w LP. Jest to bardzo malownicze miasteczko, a swiatyn jest tak duzo, ze nie sposob odwiedzic wszystkie- skupilysmy sie zatem na tych najwazniejszych. Nalezy przy tym pamietac, ze wstep do wiekszosci swiatyn jest platny (10.000 lub 20.000k), wiec taki spacer polaczony ze zwiedzaniem moze skutecznie nadwyrezyc kieszenie kazdego turysty. Niestety upal dawal sie nam ostro we znaki, dlatego poludnie i najwiekszy skwar spedzilysmy w zaciszu naszego malego pokoiku w Padathich Guesthouse. Wlascicielem jest tu przemila rodzinka- dziadek skutecznie probowal uczyc nas mowic po francusku, myslac ze kazdy turysta powinien znac akurat ten jezyk obcy:) Popoludniowym spacerem kontynuowalysmy zwiedzanie magicznego miasta, w ktorym powietrze przesiakniete jest dymem i pylkami kadzidel palonych w kazdej swiatyni. Na szczescie w LP wszystko jest dosyc blisko i nie trzeba przemierzac niebotycznych odleglosci miedzy kolejnymi atrakcjami. Tego dnia zwiedzilysmy takze Palac Krolewski (30.000k/os), ktory urzekl nas swoja skromnoscia i prostota. Daleko mu wystrojem do pelnych przepychu europejskich wnetrz dawnych magnatow. Nam jednak palac bardzo sie podobal. W zwiazku z tym, ze za kilka dni mial nadejsc Nowy Rok, w kazdej swiatyni odbywalo sie wielkie sprzatanie. Mnisi odziani w swoje pomaranczowe szaty biegali z miotlami i szczotkami sprzatajac i odnawiajac caly teren wokol swiatyn.Wieczorem trafilysmy jeszcze do miejscowego parku rozrywki, ktory rozlokowal sie wlasnie z okazji nadciagajacego Nowego Roku. Lubimy lokalne atrakcje wiec nie moglysmy sobie podarowac, aby zobaczyc na wlasne oczy co sie tam dzialo. Liczne konkursy, zabawy, karuzele, gry w karty i rzut lotkami do balonow to atrakcje miejscowej ludnosci. Oczywiscie udzielil nam sie ogolny duch zabawy i postanowilysmy poszalec na samochodzikach (takie jak sa u nas w wesolych miasteczkach; koszt- 8.000k za jedna jazde). Drahanka tak sie wkrecila w szalona jazde, ze trzeba ja bylo niemal sciagac sila:) No ale coz, jest w miare swiezo upieczonym kierowca, wiec jej zapal nie ostygl jeszcze od pamietnych czasow egzaminu i rozbijala sie z zawrotna predkoscia o wszystkie pojazdy. Miejmy tylko nadzieje, ze po powrocie do Polski Drahanka nie bedzie w normalnym pojezdzie tak szarzowala, jak robila to w wesolym miasteczku w Laosie...ale jesli zycie wam mile to omijajcie lepiej wroclawskie ulice:):)Kolejnego dnia czekala na nas niemila niespodzianka. Okazalo sie ze nasi gospodarze w okresie Nowego Roku podnosza cene za noclegi. Najpierw powiedzieli, ze teraz bedziemy placic 100.000k, ale po burzliwych negocjacajach udalo nam sie zbic cene do 80.000k. To i tak sporo, bowiem normalna cena poza sezonem noworocznym oscyluje w granicach 40.000-50.000k. Humory poprawila nam jednak wcieczka nad wodospad- Tat Kuang Si Waterfall. Wzielysmy tuk-tuka z glownej ulicy- koszt w 2 strony 30.000k. Mozna tez wykupic wycieczke w biurze podrozy w podobnej cenie, jednak z biurem podrozy spedza sie nad wodospadem zaledwie godzine, a jesli wezmie sie tuk-tuka to ma sie do dyspozycji nawet 5h. A jest co podziwiac. Tat Kuang Si Waterfall (wstep 20.000k/os) to chyba najpiekniejszy wodospad w Laosie. Wokol wodospadu jest park z miejscami, gdzie mozna sie wykapac w blekitno-lazurowej rzece wyplywajacej wprost z wodospadu i podziwiac dzikie zwierzeta. Nasze nogi poniosly nas na sam szczyt tego pieknego wodospadu- oplacalo sie, poniewaz na samej gorze nie ma tlumu turystow i mozna w spokoju poplywac na szczycie wodospadu, badz nawet poskakac do przyleglego jeziorka, ktore potem splywa jako wodospad. Wysokosc jest niebagaltelna!. Szalona Drahanka nie mogal sie powstrzymac i korzystala z kazdej, nawet najbardziej niebezpiecznej atrakcji:) Na szczycie wodospadu spotkalysmy Wojtka, kolejnego polskiego globtrotera. To swiat jest tak maly, czy my Polacy w szczegolnosci upodobalismy sobie Laos z krajow Azji Poludniowo- Wschodniej? Milo jednak bylo spotkac krajana o takich samych upodobaniach jak my:)Kolejny dzien spedzilysmy pod znakiem dalszego zwiedzania licznych w LP swiatyn oraz szalenstwach na samochodzikach w parku rozrywki. Piatego dnia w LP udalysmy sie lodzia do pobliskiej jaskini Pak Ou Cave. Wycieczka wykupiona w biurze podrozy kosztuje standardowo 60.000k ( my z okazji nadchodzacego Nowego Roku dostalysmy mala znizke 55.000k/os), ale z powodzeniem mozna na takiej imprezie zaoszczedzic- wystarczy tylko udac sie z rana nad brzeg Mekongu skad startuja lodzie do jaskin i samemu ustalic cene z przewoznikiem- na pewno wyjdzie taniej. Niestety my o takiem mozliwosci dowiedzialysmy sie po fakcie:( Podroz lodzia byla calkiem przyjemna. Po drodze w programie jest tez zwiedzanie whisky village, wioski w ktorej produkuje sie miejscowy trunek znany w Laosie pod nazwa Lao Lao:) Polecamy sprobowac kazdemu. My podczas obchodow Nowego Roku mialysmy ta mozliwosc wielkrotnie:) Ale wszak bedac w obcym kraju nalezy probowac miejscowej kuchni:):) Szkoda tylko ze Drahanka raz naduzyla nieco tego trunku:):) Ale o tym zapominamy:) Jaskinia Pak Ou Cave (wstep 20.000k) to jaskinia dwupoziomowa- kazda dostepna jest osobnym wejsciem. Jedno z nich widoczne jest z rzeki, do drugiego trzeba sie wdrapac po pieknie wybetonowanych schodkach. Pak Ou Cave niestety nie ma takiego uroku jak "dzikie jaskinie". Znajduja sie tam co prawda setki malych posagow Buddy, ale poza tym jaskinie nie oferuja nic intersujacego.Znacznie lepsza zabawe mialysmy jak wrocilysmy do miasta. Dopiero wtedy poczulysmy co znaczy Nowy Rok w Luang Prabang. Zabawa zaczela sie na dobre, a my naturalnie przylaczylysmy sie i postanowilysmy uczcic Nowy Rok tak, jak to sie robi w Laosie:):) Podstawowa tradycja jest oblewanie sie woda. Najpierw Drahanka, a potem rowniez Borowka staly z gromada ludzi ustawionych po obu stronach jezdni i oblewaly kazdego przechodnia czy tez przejezdzajacego rowerzyste lub motocykliste. Podobalo nam sie to, ze do zabawy wciaga sie wszystkich i nikt sie nie obraza, jesli obleje sie go woda. Bylo upalnie, wiec maly prysznic w ciagu dnia mile widziany. Proponujemy nasza wielkanocna tradycje przeniesc takze na cieplejesze miesiace:) Wieczorem na glownym deptaku odbyl sie pokaz lokalnej mody. Niektore stroje nawet nam sie podobaly...ale niektore egzemplarze byly jak z epoki przasnego PRL :) Potem odbyly sie wystepy popularnych w Laosie wykonawcow muzyki rozrywkowej. Tlumy szalaly- my razem z nimi. Drahanka nawet do tego stopnia, ze dostala od jednego z wykonawcow plyte z ich muzyka. Po powrocie do Polski spodziewajcie sie, ze rozpropaguje ta muzyke po calym kraju. DJ Drahan zapoda wam w radiu jakas ciekawa skladanke z Laosu:)Nastepnego dnia rozpoczely sie wlasciwe obchody Nowego Roku. Cala glowna ulica zostala zajeta przez kramy i stragany, na ktorych sprzedawano niemal wszystko. Potem udalysmy sie na druga strone Mekongu, gdzie zaczynala sie najwieksza zabawa. Jednym z jej nierozlacznych elementow bylo budowanie malych stup z piasku na brzegu Meknogu. Pod wieczor caly brzeg usiany byl dziesiatkami takich budowli.Buduje sie e na szczescie. Wygladaja jak ale strozki, ktore przyozdabia sie kolorowymi choragiewkami. Po drugiej stronie rzeki glowna atrakcja bylo nie oblewanie woda, ale oblepianie sie maka i czarnym smarem. Po takiej zaprawie wygladalo sie naprawde jak polaczenie piekarza z mechanikiem samochodowym:) ale nie tylko my tak wygladalysmy. Liczne ogrodki piwne rozstawione tego dnia specjalnie na swietowanie przyciagaly rzesze ludzi, Beer Lao lalo sie strumieniami, ludzie tanczyli i spiewali. Podobne atrakcje rozgrywaly sie w wiosce polozonej po tej stronie Mekongu, do ktorej udalysmy sie. Tam miejscowi zaprosili nas do zabawy- w ruch poszly nowe butelki z Beer Lao i nasze nogi, ktore same rwaly sie do tanca. Dobrze tylko ze nikt nie kazal nam spiewac,bo w Laosie tak jak w Wietnamie i Kambodzy uwielbiaja karaoke:) Tak bawilysmy sie do wieczora, kiedy to niestety trzeba bylo wracac. Podczas zabawy Drahanka zapoznala...meza.. tak...moze to ten wybranek?!?! W koncu nawet sie oswiadczyl.. Niestety Azjaci, choc poniekad interesujacy, nie siegaja Drahance nawet do szyi... ale czy to problem?!?! W koncu milosc nie wybiera..No wiec Drahanka zapoznala Sabou, ktory uczy sie w Luang Prabang, ale pochodzi z innej wioski. Samo spotkanie z Sabou jak sie okazalo bylo dla nas blogoslawienstwem, gdyz Sabou zaprosil nas potem do siebie na wioske gdzie spedzilsymy najcudowniejsze trzy dni w Laosie. Wczesniej jednak Drahanka spedzila wieczor z Sabou i jego przyjacielem na wesolym miasteczku. Zabawne bylo jak poszlismy robic sobie zdjecia. Azjaci to uwielbiaja, zamykaja sie w malych boksach,gdzie robia sobie zdjecia, potem wybieraja tapety i wklejaja swoje podobizny w widoki. Ale mielismy zabawe gdy to robilismy. Potem wyladowalsimy u przyjaciela Sabou, gdzie siedzac do pierwszej w nocy rozmawialismy o wszystkim. Sabou byl zachwycony i nawet przesunal swoj wyjazd do domu o jeden dzien tylko po to abysmy mogly sie udac razem z nim. To niesamowite
Zanim sie tam jednak pojawilysmy, czekal nas jeszcze jeden dzien Nowego Roku w LP. Spedzilysmy go na ulicy na zabawie oblewania sie woda. Po poludniu glowna ulica miasta przejechala tez parada samochodow i pick-up'ow- na kazdym stalo mnostwo ludzi, ktorzy tanczyli, wyglupiali sie i oblewali tych, co stali na chodnikach. Polecamy Nowy Rok w Luang Prabang kazdemu. My wracamy tu za rok :) Nigdy wczesniej nie bylysmy tak mokre i zarazem tak szczesliwe. Samo patrzenie w jaki sposob ludzie sie bawia, jaka jednosci i radosc miedzy nimi panuje wzbudza entuzjazm i radosc w naszych sercach. Tu Drahanka poznala koljenych azjatyckich kolegow - Jintek'a i Chan'a z Malezji. To dopeiro byla walka, kto bedzie bardziej mokry.No coz.. Chlopcy mieli pewna przewage nad Drahanka i czasem przodowali.. ale przyjmijmy, ze Drahanka dawala im fory:):) Pozdrawiamy was kochani, zabawa byla przednia:):)Wieczor spedzilysmy razem z Sabou, ktory zabral nas do swoich przyjaciol. Siedzielsimy w laoskim domku, popijalysmy laoska herbatke, a potem siedzielismy i spiewalismy laoskie piosenki. Drahanka nawet nauczyla sie jednej. Po powrocie stanie na rynku we Wroclawiu i zacznie zapodawac laoskie piesni religijne:) Co wy na to?!? :) Moze juz warto zaczac kupowac stoppery do uszu:)Ale tak na powaznie.. to bardzo milo spedzilysmy z nimi czas, a mial byc to dopiero przedsmak tego, co dzialo sie w nastepnych dniach. Kolejnego dnia bowiem pojechalysmy z Sabou do jego rodzinnej wioski, oddalonej od LP ok. 80km. Jest to wioska ludu Khamu. Na miejscu bylismy ok.11. Naturalnie stanowilsymy nielada atrakcje na cala wioske podczas naszego pobytu, bo Europejczyka to oni tu widzieli...tyle tylko ze przejezdzajacego w autobusie. My bylysmy pierwszymi bialymi turystkami, ktore spedza w wiosce nie tylko dzien, ale i noc! Zaszczyt nas spotkal jak nigdy dotad. Najpierw zostalysmy przedstawione najblizszej rodzinie, z ktora zjadlysmy obiad. Potem poczestowano nas lokaknym trunkiem- cos, co przypominalo wino i pilo sie je bezposrednio z dzbana za pomoca rurek. Istnieje specjalny rytual picia tego trunku i odpowiednia kolejnosc. Kto pierwszy, kto potem! Genialne doswidczenie!. Sabou i jego rodzina probowali takze nauczyc nas kilku wyrazen w jezyku khamu. Coz, nie opanowalysmy go jeszcze do konca ale idzie nam coraz lepiej:) Potem przyszedl czas na posilek - siedlisy na czworaka wokol bambusowego stolika, gdzie ustawione byly: bardzo pikantna zupa, bambusy i sticky rice (ulubiona potrawa Drahanki.. szkoda ze tylko w Laosie go jedza:()
Nastepnie wraz z bracmi Sabou udalismy sie nad pobliski wodospad. Tam nie obylo sie bez tradycyjnej juz kapieli w wodospadzie oraz poczestunku Lao Lao przez spotkanych chlopakow. Nowy Rok swietuje sie wszedzie tak samo:) Pije sie whiscy Lao i oblewa sie kazdego woda:):) Do wioski oczywiscie wrocilysmy lokalnym pick up'em. Spytacie ile razy nas oblano po drodze?? nie sposob tego policzyc:):) HIHIHI.. Drahanka to uwielbia...bycie mokra to jej ulubione zajecie ostatnio:):) Wieczorem byla kolacja z cala rodzina (to dopiero bylo wielkie wydarzenie dla nich.. ale dla nas rowniez), po ktorej udalysmy sie wraz z Sabou na...lokalna dyskoteke :) To jest to :):) Co tam Don Det, co tam Nowy Rok w Luang Prabang....czy ktos z Was mial okazje bawic sie na lokalnej dyskotece w Laosie? My bawilysmy sie swietnie, chociaz deszcz i awaria pradu przerwaly tance przed polnoca. Kolejnego dnia czekaly na nas niegorsze atrakcje. Z samego rana zostalysmy zaproszone na specjalna buddyjska uroczystosc. Najpierw byly modly - w pomieszczeniu zebrala sie cala rodzinka, ktora siedziala naprzeciw mnicha. Pomiedzy nimi na bambusowych niskich stolikach stalo jedzenie. Wiele malych miseczek z kazdym pozywieniem i kazda potrawa jaka jest dostepna w domu. Najpierw wujek Sabou skladal uklony w strone mnicha, potem znalazl sie kolejny prowadzacy, ktory spiewajac mantry modlil sie o blogoslawienstwo dla wujka Sabou i jego rodziny. To bylo niesamowite doswiadczenie. Czegos takiego nie mialysmy okazji nigdy przezyc. Cala ceremonia trwala z pol godziny. Potem wszyscy zasiedli do posilku. Istenieje zasada, ze po takim blogoslawienstwie cale jedzenie powinno zostac spozyte przez uczestnikow i obecnego mnicha. Tak tez uczynilismy. A takie lokalne rarytasy na nas czekaly, wiekszosc to tluste miesko i roznego rodzaju warzywa, ale nie wybrzydzalysmy. W koncu to typowe laoskie jedzenie i warto bylo sprobowac wszytkiego. Potem przyszedl czas na godzinny odpoczynek i nauke Suk (siostra Sabou) angielskiego. Co ciekawe lokalni tak wlasnie spedzaja wiekszosc dnia. Siedza pod domem w cieniu i nic nie robia. My mialysmy okazje zrobic to samo. Dobrze tylko ze mialsymy to robic godzine, bo po dluzszym czasie Drahanka zamordowalaby kazdego z nudow:):) Przyszedl jednak czas na najciekawsza ceremonie - tzw BACI -ceremonia wiazania na rekach bialych bransoletek z nici. Ceremonia wyglada nastepujaco- wszyscy siedza wokolo malego bambusowego stolika na ktorym stoi drzewko zrobione z lisci bananowca i poskladanych w odpowiednie ksztalty pieniazkow wraz z kawiatami i choragiewkami. Dodatkowo w drzewko wsadzone sa liczne patyki na ktorych wisza sznurki, ktore potem zawiazuje sie uczestnikom na nadgarstkach. Ceremonia rozpoczyna sie od modlitwy. Tym razem odbywala sie w domu babci Sabou i glownie poswiecona byla jej osobie. Najpierw modlitwa, z ktorej niestety niewiele rozumialsymy, bo byla w jezyku Khamu, a potem wiazanie sznurkow na obu rekach babci Sabou. Przyszedl rowniez czas na nas. Najpierw przewieszono nam specjalne odswietne szale przez ramie, potem trzech glownych modlacych sie odprawilo jakies modly nad nami i ceremonia wiazania sznurkow rozpoczela sie od poczatku. Podczas wiazania sklada sie zyczenia i zyczy szczescia oraz pomyslnosci. Po takiej ceremonii mialysmy rece obwiazane bialymi nitkami niemal do polowy. Bylo to wspaniale przezycie, ktore zapamietamy na cale zycie i dziekujemy Sabou, ze mialysmy mozliwosc doswiadczyc tylu wspanialych chwil podczas pobytu w jego wiosce. Po ceremonii udalismy sie do pobliskiej jaskinii. Niemal pol wioski zostalo zapakowane na malego pick-up'a i w droge! tak jeszcze nie jechalysmy, ale przeciez trzeba probwac wszystkiego:) Jaskinia nie byla dla nas powalajaca, ale za to sama przygoda niezapomniana. Genialnym doswiadczeniem bylo jednak obserwowanie, jak lokalni ekscytuja sie taka wizyta i widokiem takiej jaskini. Dla nas byla ona calkowicie normalna, ale dla nich sama wyprawa do jaskini to niezapomniane przezycie! Po drodze spotkalismy naturalnie innych swietujacych nowy rok i Lao Lao znowu poszlo w ruch. Drahanka dostala po nim takiej energii, ze prawie odleciala na swych smoczych skrzydlach. Lokalne trunki nielze daja jednak popalic:) Drahanka moze cos na ten temat wiecej powiedziec.. pytanie tylko czy chcialaby to przezywac jeszcze raz:):):)Wieczorem znowu kolacja z rodzina w pobliskiej knajpce. Oni zazwyczaj nie jedza w restauracjach, ale nasza wizyta byla dla nich takim swietem, ze zabierali nas na jedzonko codziennie. Tak straszliwie jestesmy im za to wdzieczne. DZIEKUJEMY!
Dla Drahanki ten wieczor zakonczyl sie niesamowitym doswiadczeniem....Nie czesto zdarza sie, aby Laosanczyk oswiadzczyl sie Europejce:):) A tak wlasnie bylo.. niestety nie przyjela oswiadczyn. A szkoda, bo jest tu tak cudownie, ze przydalby sie azyl na stale. Sabou zostanie jednak w srecu Drahanki, na zawsze!!!
Ostatniego dnia oprocz nieodlacznych odwiedzin po wszytskich ciotkach, wujkach i kuzynach odwiedzilysmy rowniez drugich rodzicow Sabou. To bylo rowniez ciekawe doswidczenie, kolejne wielkie przezycie dla lokalnych. Przygotowali szybko posilek i nawet nie chcieli z nami jesc. Tylko patrzyli jak my spozywamy i to bylo dla nich wielkie blogoslawienstwo. Spytacie jak sie je, gdy patrzy na was dziesiec osob i kontroluje kazdy wasz ruch, a wy musicie jesc zupe plaeczkami?!?! to sie nazywa komfort spozywania posilku:):):) Po przesympatycznej wizycie pojechalismy jescze na piknik nad tame w wujostwem Sabou. Tam po raz koleny juz podczas naszego pobytu jadlysmy pieczone bambusy ( ahhh...Borowka teskni za zwykla marchewka, a Drahanka teskni za bambusem:)). Drahanka nawet zakosztowala surowej papryczki chili....No coz, to jest wyzwanie dla baaardzo odwaznych. Nie probujcie tego w domu sami:) Dla ochlody zostala kapiel w tamie:) Tego dnia konczyl sie jednak juz nasz pobyt w rodzinnej wiosce Sabou i musialysmy wracac do miasta. Naprawde bardzo przyjemnie spedzilysmy tam czas- zobaczylsmy, jak naprawde mieszkaja ludzie na wiosce, mialysmy okazje poznac nie tylko ich tradycje, ale tez goscinnosc i niezwykla uprzejmosc. Taka sympatie i cieplo odczulysmy chyba po raz pierwszy od wyjazdu z domu. Ostatniego dnia w Luang Prabang spotkalysmy sie jeszcze raz z Sabou- na pozegnanie wreczylysmy mu maly prezent- slownik angielko-laoski. To i tak niewiele w porownaniu do tego, co dla nas zrobil. Drahanka zalapala mega dola, bo juz teskni za tym czasem spedzonym z Sabou i jego rodzina. Obiecala wrocic i znajac ja wszystko jest mozliwe. A skoro juz tak teskni, to chyba prawdopodobienstwo jest wielkie:)
Ostatni dzien w LP spedzilysmy takze....na przeszukiwaniu internetu w celu znalezienia nowego lotu powrotnego do domu. Okazalo sie, ze nasze linie lotnicze Oasis Hongkong zbankrutowaly!!! I chociaz Azja bardzo nam sie podoba, to jednak nie chcemy w niej zostac na zawsze. Jest przeciez jeszcze tyle ciekawych zakatkow na swiecie, ktore trzeba odwiedzic...