poniedziałek, 3 marca 2008

Vietnam by local bus :)

26.02.2008 - 28.02.2008
To byly przezycia.. wietnamskie autobusy!!!
Ale zacznijmy od poczatku.
Wyruszalysmy z Sapy, wiec pierwszym wyzwaniem bylo znalezienie dworca w tej jakby sie wydawalo malej miejscowosci. Tylko znajdzcie dworzec, jezeli nie jest on podpisany, a wokolo nikt nie mowi po angielsku, tylko sie podejrzliwie przyglada:) Dworcem okazal sie skrawek chodnika 2x2m przy jednym z lokalnych sklepow. To tak jak szukanie dworca przed polskim warzywniakiem, z ta tylko roznica, ze tu warzywniakiem byl blat, na ktorym pani cwiartowala swinke na porcje obiadowe:) Pytasz o autobus, a przemila wietnamska pani proponuje watrobke. Co wybierasz?!?
W koncu metoda "body language" ustalilysmy, w ktorym miejscu powinien zawitac autobus:). Pierwszy podjechal - maly zagracony, miejsca tylko na dachu, choc Wietnamczycy sie spieli, jeden siadl na drugiego i znalazlby sie maly kacik dla dwoch wielkoludow z Polski. Ale nie skorzystalysmy, bo cena byla wygorowana... jak szalec i jechac z kurami to mozna i poczekac godzine na nastepny:)
Na "pseudo przystanku" nie bylysmy same. Spotkalysmy kolejnego podroznika, Peter' a z Australii, ktory jak sie potem okazalo towarzyszyl nam przez caly dzien. On rowniez podazal w tym samym kierunku i kiedy zjawil sie autobus sprawnie wyszukalismy trzy miejscowki w srodku (nasze bagaze oczywiscie wyladowaly na dachu autobusu.. upsss. niczym nieprzymocowane, wiec odczucie ich posiadania badz nie towarzyszylo nam do samego Lai Chau:). Co prawda tym razem z kurami nie udalo sie jechac, ale co sie odwlecze to nie uciecze.. tym razem byly inne atrakcje. To prawda, ze miejscowki sie znalazly,ale nikt nie gwarantowal gdzie:) Czy podroz na kartonie z arbuzami moze byc przezyciem?? Zapytajcie Drahanke. Arbuzy twarde, pupa miekka... jakie sa tego efekty... chyba nikt nie chce ogladac....arbuzow oczywiscie:):)
Mimo wygod jakie oferowal nasz dylizans za 70000D/os widoki za oknem rekompensowaly ubytki na ciele:)
Jechalysmy przez najwyzsza przelecz w Wietnamie Tam Tom Pass (1400m), a wokolo rozposcieraly sie widoki na przepiekne gory zatopione w chmurach. WOW!!! Tak wiec w Wietnamie zdarzylo nam sie bujanie w oblokach.
Do Lai Chau, oddalonego o 126km od Sapy dojechalysmy o 11.00. Poczatkowy plan zakladal nocleg w Lai Chau, jednak po krotkim spacerku po okolicy stwierdzilysmy, ze miejsowosc ta nie oferuje niczego ciekawego i najlepiej byloby sie stad wydostac jeszcze tego samego dnia (choc miejscowosc pieknie polozona, wsrod gorek i zielonych lasow, niemniej bez turystycznych atrakcji).
O 13tej zjawilismy sie wraz z towarzyszem Peter'em na dworcu w Lai Chau. Poniewaz cena wywolawcza za przejazd do Dien Bien Phu opiewala na 95 000D/os nie moglysmy sie oprzec pokusie targowania. W Wietnamie istnieje zasada, ze kazda cene nalezy targowac, srednio 35% ceny wywolawczej odpowiada faktycznej wartosci. Dodatkowo biorac pod uwage, ze kazdego turyste (obcokrajowca) stara sie oszukac i zawyzyc cene nawet 10-krotnie trzeba sie miec zawsze na bacznosci.
Tym razem nasze negocjacyjne umiejetnosci nie wsytarczyly na tak upartych przeciwnikow. Peter poddal sie w przedbiegach, my nie.. ale udalo nam sie zbic cene tylko do 85000D (zawsze lepszy rydz niz nic:) I tak rozpoczela sie malownicza jazda przez tysiace zakaretow, serpentyn, przeleczy... niestety nie wszyscy mieli okazje rozkoszowac sie ta przejazdzka. Borowka pamieta pierwsze piec minut, potem odplynela w zaswiaty.. poszukujac spokoju dla swojego zoladka:):)
Wiec kilka opowiesci ze wspomnien Drahanki:) Droga trwala 6 godzin, a wiec stosunkowo dlugo i ciagle wila sie przez zalesione wzgorza, z licznymi wioskami umiejscowionymi na najwyzszych partiach. Na dole widac bylo piekna rzeke, kaniony. Zmienial sie rozniez krajobraz wiosek, tym razem przejezdzalysmy przez wioski z domami na palach, drewianymi, pokrytymi liscmi bananowca, badz tez wylepianymi z nienznanej nam gliny. Wokolo widac bylo normalnych ludzi z mniejszosci H'Mong, Thai.. ludzi przy normalnych pracach na polu, podworkach. Tego nam brakowalo w Sapie, gdzie wszystko jest pod turystow. To byla naprawde piekna droga, ktora kontynowalysmy nazajutrz, ale z wiekszymi niespodziankami.
Rano udalo nam sie zwiedzic Dien Bien Phu - miejscowosc znana z bitwy francusko-wietnamskiej w 1954r. Dlatego tez podziwialysmy armaty, czolgi (niestety nie zezwolono nam na probna jazde:( a szkoda bo wydaje nam sie ze zostalybysmy mistrzami jazdy gosienicowej). Zwiedzilsymy wiec muzemu Dien Bien Phu (gdzie obejrzalysmy bardzo dokladny film -niewiele zrozumialysmy, bo na strategiach wojennych sie nie znamy:), potem Cmentarz wojenny i zielone pola ryzowe tuz za miastem , ktore byly najciekawszym elementem naszego planu zwiedzania Dien Bien Phu.
Jednak to co najlepsze wciaz bylo przed nami.
Nie myslcie ze pokonanie wczorajszego odcinka (100km) to nasz rekord. Na dworcu w Dien Bien Phu zjawilysmy sie o 11.30, od razu wpakowali nas we wlasciwy autobus, ale czy na pewno wlasciwy?? to sie okaze:)
Autobus byl malutki, najmniejszy jakim podrozowalysmy. Bagaze wyladowaly w bagazniku, ale nie pytajcie w jakim stanie je stamtad wyciagnelysmy. Smoluchy to malo powiedziane. Poznalysmy je jedynie po ksztaltach i umiejscowieniu...na pewno nie po kolorach. Wezcie taczke pylu i nasypcie na plecacki.. mniej wiecej tak to wygladalo, dwa male balwanki:)
Ale wracajac do samej jazdy....
Start o 11.30.. meta 20.30 w Son La.. a zgodnie z rozkladem miala byc 16.00:):) male opozniene, badz zboczenie z drogi!??!?!? No coz.. ale skoro najpierw laduje sie pod granica wietnamsko-laotanska, nie wiadomo po co i dlaczego.. to juz pojawiaja sie pierwsze opoznienia. Co ciekawe, najpierw w autobusie byla tabliczka Son LA (tam gdzie jechalysmy), ale tuz za granica miasta kierowca ja zdjal i poinformowali na migi, ze najpierw jedziemy do Laosu, ale mamy sie nie martwic... Wszystko swietnie, ale tam mamy trafic dopiero za miesiac:):) Wysadzili nas 14 km przed granica, kazac zostawic bagaze w srodku. Wiec stalysmy na rozstaju drog na bezdrozach, rozmyslajac, czy ten autobus wroci, czy tez nie.. drugie pytanie czy z bagazami czy tez nie:):) 40 minut oczekiwania umilali nam Wietnamczycy (6 chlopakow nie znajacych slowa po angielsku).. ale Drahanka poznala meza:):) Szkoda tylko ze nie znal jezyka. Ale co tam jezyk:):) Wystarczyly rozmowki i slowniczek wietnamski, a romans w autobusie wybuchnal pelna para:) A kandydat byl calkiem calkiem.. Niestety Borowka meza nie znalazla wiec pozostala jej rola przyzwoitki:)
Straszne to.. Drahanka rozkwitla i nawet teraz przesyla Hay'owi usmieszki prosto z glebi serca (nie ma zielonego pojecia jak to jest po wietnamsku, ale to juz bylby romans na wyzszym poziomie). Niestety maz wysiadl w polowie drogi, wiec Drahanke ogarnela rozpacz. Pozostal kurz, lzy i wpomnienia:) Ale nie martwcie sie, na pewno jakis odpowiedni kandydat pojawi sie na horyzoncie:):) Na pewno dla nas obu:):)
Wracajac do drogi. Po 40 minutach autobus sie zjawil, z ta tylko roznica, ze mial na dachu tysiace bagazy, ktore co chwila w czasie dorgi spadaly, wiec kolejne przystanki na ich mocowanie. Potem ku naszemu zaskoczeniu wrocilysmy do miasta, z ktorego wyruszlysmy 2 godziny wczesniej, na tym jednak nie koniec. Tuz przy granicy miasta kolejny postoj, nie wiadomo dlaczego, po co. Jak sie okazalo oczekiwalismy na jakiegos waznego goscia. Co tu robic, zeby sie nie nudzic. Zawsze mozna wypasc przez okno z autobusu:) Spytajcie Drahanki jak sie to robi (pouczenie - nie rob tego sam:):):) Plan Drahanki zakladal wyjscie przez okno, bo przeciskanie sie do drzwi bylo nie lada akrobacja:) A okno stalo otworem i zapraszalo:) wiec czemu nie skorzystac:) Ale chyba bylo za male i noga zostala... ale w srodku:) Z peryspektywy Borowki... jest Drahanka.. a za chwile jej nie ma.. tylko przerazajace "lup" o asfalt.. juz wiadomo dlaczego tyle dziur w ich drogach:) na pewno nie sa liczone na takie przeciazenie:) To dopiero zabawa:):)
Po 4 godzinach od wejscia do autobusu w koncu udalo nam sie przekroczyc granice miasta:) Nasz pojazd mknal po kretych, piaszczystych, remontowanych, badz nawet wlasnie budowanych drogach. Polne drogi wygladaja u nas lepiej niz ta lokalna i jedyna w okolicy autostrada. To prawda ze widoki za brudnym oknem umilaly nam przejazd - gorki, serpentynki, lokalne wioski. Pieknie i uroczo. Poza kurzem, ktory yl w nawet najbardziej skrytych zakamarkach naszych cial:):) Kilometry lecialy wolno, gestniejacy mrok zapadal nad szczytami,a my wciaz jechalysmy.. nie wiedzac gdzie jestesmy i kiedy osagniemy Son La... a moze nie dojedziemy tam dzisiaj.
Droga bylaby tym bardziej przyjemna gdybysmy czasem stawali do toalety. W Wietanmie podrozujec lokalnymi srodkami transportu trzeba sie nastawic na zalatwianie potrzeb fizjologicznych na srodku drogi, metr od autobusu. Kazdy wysiada, staje kolo autobusu i po sprawie. Nie ma prywatnosci, po co??? .. Dlatego nasze potrzeby fizjologiczne na czas tej podrozy zostaly wstrzymane:)
Do Son La udalo nam sie jednak dojechac. O 21.00, a wiec 5 godzin pozniej, ale sukces odniesiony:):) Nocleg w Son La (110 000d/pokoj) i nastepnego dnia przeprawa do Hoa Binh (tu rowniez mialysmy problem z znalezieniem dworca, ale tym razem autobus sam nas znalazl). Niestety uzgadnianie enie bylo najlatwiejsze, bo znow mialysmy poczucie, ze nas bardzo oszukuja. Ale dotarlysmy do Hoa Binh bez wiekszych atrakcji. Tego wieczorka atrakcje kulinarne to pyszne pierozki, ktore nam bardzo posmakowaly i placki z jakims wypelnieniem (chyba korzen miejscowej rosliny). Zapewne to rekompensata smazonego ryzu, ktory wczesniej zamowilysmy:):)