czwartek, 27 marca 2008

Laos i sielankowe 4 Thousand Islands

24.-26.03.2008

Niestety musialysmy juz opuscic zakurzone Ratanakiri i udac sie w dalsza droge. Tym razem czekal na nas Laos. Jednak zeby sie tam dostac, musialysmy zmieniac srodki transportu az pieciokrotnie. Koszt przejazdu do granicy z Banlung to 12 $, a podroz byla naprawde komfortowa. Najpierw jechalysmy w malym busiku-vanie z grupka miejscowych kambodzanskich "gwiazdeczek". Kazda wystrojona w sztuczna bizuterie: zloto, srebro i brylanty. Wszystko z innego kompletu. Czy wygladaly pieknie? Chyba im sie tylko tak wydawalo. A moze tu panuje taka moda i my sie nie znamy? Ale najlepsze bylo upakowanie calego auta. W vanie, ktory teoretycznie miesci 8 miejscowek podrozowalo razem z kierowca 14 osob...naturalnie plus bagaze:) To sie nazywa skuteczne pakowanie i doskonala logistyka. Trzeba by to zastosowac w Polsce- ilosc aut na drogach uleglaby znacznemu zmniejszeniu :):)
Po dotarciu do Stung Treng przesiadka na prom, ktory przewiozl nas na drugi brzeg rzeki, skad mialysmy nastepnego busa. Jednak najpierw bylo poltoragodzinne oczekiwanie na Khmera, ktory dotarl do nas z paczka stu jaj:) Jak widac jaja wazninejsze niz grupa 8 zachodnich turystow:) W koncu jaja to obok ryzu ich glowne pozywienie.
Granica kambodzansko-laoska (Dom Kralor/ Voen Kham) nie jest zbyt okazala. To dluga droga ( wciaz w budowie) , na ktorej ustawione sa 2 male budki kontroli paszportowej. Najpierw stajesz w pustkowiu i dostajesz jedna pieczatke kambodzanska, za ktora placisz 1$, a po przejechaniu 200m kolejna budka - tym razem laoska i koszt pieczatki jak zwykle 1$. Tu jednak zaburzyslysmy spokoj i slodki sen straznika, ktory musial wdziac swoj uniform i przedostac sie z hamaka do budki...To sie nazywa ciezkie zycie. Rozumiemy juz dlaczego pieczatka kosztuje az 1$:)
Juz w Losie przesiadka do trzeciego busa (bilet od granicy do Don Det 5$/os). Co wazne bilet nalezy zakupic w Stung Treng bo granica to szczere pole i pustkowie. Ostatnim srodkiem transportu byla mala lodka, ktora zawiozla nas juz bezposrednio na jedna z licznych na Mekongu wysepek- Don Det.
Wyspa ta polaczona jest z kolejna wyspa Don Khon starym mostem kolejowym, za ktorego przekroczenie trzeba zaplacic 9000 kipow. A wlasnie- kolejna zmiana kraju i kolejna waluta. Tym razem bedziemy liczyc w kipach. I znow nauka cen ( 1$= 8500 kip).
Nocleg na wyspie znalazlysmy w jednym z licznych bungalow'ow - cena 20.000k. Oczywiscie bez oswietlenia i z lazienka na zewnatrz. Ale coz- prysznic z pajakami i konikami polnymi to tez atrakcja, ktora nie jest dla nas dostepna w Polsce :) A co do swiatla to moze lepiej ze go nie bylo- przynajmniej nie widzialysmy co pelza po scianach i suficie. A bungalow polozony pieknie- nad sama rzeka.
Nastepnego dnia wynajelysmy rowerki - 10.000k/szt (tym razem sprawne, choc na Dranahnke i jej dlugie nogi nieco przykrotkie) i udalysmy sie na rowerowie zwiedzanie obu polaczonych mostem wysp. Miejscowa atrakcja jest piekny wodospad, polozony w kanionie, skladajacym sie z wielu kaskad. Niestety tym razem kapiel nie byla mozliwa. Co prawda znalazlysmy plaze, jednak nurt w tym miejscu byl zbyt wartki a piasek tak nagrzany, ze nawet nie dalo sie po nim chodzic, a co dopiero na nim lezec. No coz- kolejny upalny dzien z temperatura siegajaca chyba 40 st. Jak my lubimy byc mokre i spocone:) Ale nie pddalysmy sie i pedalowalysmy dalej az dotarlysmy do zatoki, z ktorej wyplywa sie ogladac delfiny. My delfiny ogladalysmy w Kratie, wiec tym razem zrezygnowalysmy z tej atrakcji i zamienilysmy ja na delektowanie sie kapiela i popoludniowym sloncem nad rzeka. Borowka nie pierwszy juz raz podczas tej podrozy miala przejsciowe klopoty z zoladkiem...no coz, azjatyckie jedzonko nie kazdemu sluzy. Teskinimy za schabowym z ziemniorami....ehhhh. Na koniec jeszcze odbylysmy przejazdzke po wiosce na Don Khong, gdzie mialysmy okazje sprawdzic jak spokojnie i sielankowo potrafia zyc ludzie. Tu nie ma pospiechu i zabiegania. Ludzie zyja zgodnie z rytmem natury, pol dnia spedzaja na hamakach ze wzgledu na upal, a pozostala czesc dnia pracuja albo jedza. Wyglada to troche inaczej niz w Europie. A jak wyglada wioska? bardzo podobna do kambodzanskiej- domki drewniane, badz kryte liscmi bananowca i dookola wszechobecne palmy.
Nastepnego dnia ewakuowalysmy sie jednak juz z tej malowniczej wyspy by podazyc dalej na polnoc w kierunku Champasak lokalnym autobusem (45.000k).

Brak komentarzy: