czwartek, 27 marca 2008

Champasak i zaskakujace spotkanie z... wietnamska wycieczka:)

26-27.03.2008

Don Det opuscilysmy wczesnie rano przedostajac sie najpierw lodka na "staly lad", skad mialysmy autobus do Champasak. Lokalny autobus to otwarta naczepa ciezarowki, gdzie na trzech rownoleglych lawkach podrozuja lokalni pasazerowie wraz z wszelkimi paczkami i ladunkami. My mialysmy okazje jechac z kiszona kapusta, ktorej zapach zapamietamy chyba do konca zycia. Nasze bagaze wyladowaly dla odmiany na dachu. Ale co najwazniejsze dojechaly z nami :) Podroz zajela nam ok. 2h. Po drodze Drahanka nie opuscila sposobnosci by zasmakowac kolejnych lokalnych przysmakow- tym razem podawali pieczone chrabaszcze na patyku. Jak sie to je? Obiera sie owada ze skrzydelek, pancerzyka i glowki i zjada sam korpusik. Moze nie jest to apetyczne, ale w rzeczywistosci smakuje wyborowo. Po powrocie do Polski bedziemy sie stolowac na lakach jedzac insekty i wszelkiego rodzaju chwasty:) To chyba bedzie ekonomiczne zycie- w sam raz dla bezrobotnych :)
Co ciekawe autobus zamiast zawiezc nas bezposrednio do Champasak, jak przypuszczalysmy, wysadzil nas na bezdrozu, skad w olbrzymim upale z wielkimi plecorami na grzbietach wedrowalysmy 5km do nadbrzeza, gdzie dopiero po drugiej stronie rzeki lezy Champasak. Zadne z przejezdzajacych aut, mimo tego ze byly puste, nie zaoferowalo podwiezienia. A szkoda- tak bardzo na to liczylysmy. Tu jest 40 stopni a nasze plecaki jak zwykle bardzo ciezkie. Na prom, ktory zabiera ludzi i auta na druga strone rzeki nie musialysmy czekac zbyt dlugo- koszt przejazdu 5000k/os. Na promie spotkalysmy grupe wietnamskich lekarzy, ktorzy przybyli do Laosu na misje medyczna i urzadzili sobie wlasnie mala wycieczke po Laosie. Widzac nasze ogromne plecaki zaproponowali nam podwiezienie do oddalonego o 6 km Wat Phu Champasak. To bylo niesamowite!!! Po doswiadczeniach w Wietnamie nigdy nie spodziewalaybysmy sie takiej bezinteresownej pomocy ze strony Wietnamczykow. Nie tylko nas podwiezli, ale rowniez oplacili bilety wstepu (30.000k/os), czestowali jedzeniem (korzen na ksztalt bialej rzodkiweki, ale smakujacy zupelnie inaczej, jest bardziej slodki) jak i zaoferowali droge powrotna a wiec transport do Pakse wlacznie z oplaceniem promu. To naprawde niesamowite doswiadczenie. Brakowalo nam takiej ludzkiej zyczliwosci. A do tego wszyscy byli bardzo mili, usmiechali sie na kazdym kroku. Ta pomoc byla dla nas prawdziwym zbawieniem, bo nie chcialysmy zostac dluzej w Champasak a tak zobaczylysmy Wat Phu Champasak i tego samego jeszcze dnia dotarlysmy do Pakse. Co do samego Wat Phu- jest to swiatynia przypominajaca swoim wygladem swiatynie w Angkor, jednak polozona jest zupelnie inaczej. Otoczona jest malowniczymi gorami oraz drzewami lotosu. Wyglada to naprawde bajecznie! Do swiatyni prowadza zniszczone, strome schody, po ktorych obu stronach kwitna biale kwiaty lotosu. Zapach jest niesamowity! Na zwiedzanie poswiecilysmy ok. 40 min- co prawda troche krotko, ale za to udalo nam sie przeciez ewakuowac z Champasak i udac w dalsza podroz.
W Pakse znalazlysmy nocleg bez wiekszych problemow- 35.000k za maly pokoj z towarzyszami- malymi jaszczurkami gekonami:)
Niestety nastepnego dnia mialysmy sie udac na Bolaveau Plateau, ale nasze plany pokrzyzowala pogoda. O dziwo padal deszcz a to przeciez miala byc pora sucha!!! To jakas anomalia pogodowa! W Polsce biale swieta wielkanocne z gora sniegu a tutaj deszcz i pochmurny dzien w samym srodku pory suchej! Ale coz, deszcz widzialysmy ostatnio w Hanoi, wiec to tez jakas odmiana od morderczego upalu. Zostalysmy wiec caly dzien w Pakse, ktore nie dostarcza niestety zbyt wielu atrakcji do zwiedzania. Odpoczywalysmy nad Mekongiem i spacerowalysmy po lokalnym markecie. Takie leniuchowanie i nicnierobienie tez jest jednak czasem potrzebne.

2 komentarze:

Tony S. pisze...

chrabąszcze na patyczku...:) to pewnie taka wietnamska wersja lizaka Chupa Chups tylko, że te bywają z miłą niespodzianką w środku.
Cały czas wypatruję jakichś zdjęć. Pozdrawiam
elektryk

Drahanka pisze...

Lizaki Chupa Chups w laoskiej wersji to pierwsza klasa. Nie da sie ich porownac z niczym innym:)
A co do niespodzianek.... to mialysmy je w wielkanocnych pisankach w Kambodzy:) I tego chyba nie zapomnimy do konca zycia:)
My tez pragniemy wrzucic zdjecia na bloga, niestety te laoskie i inne azjatyckie "maszyny" nie zawsze chca z nami wspolpracowac:( co innego chrabaszcze na patyku.
Pozdrawiamy z goracego Vientiane