niedziela, 27 lipca 2008

Lanzhou, Jiayuguan and Dunhuang- a wiec prowincja Gansu wita:)



















































































































































































































16 - 20.07.2008
Kolejna wyprawa pociagiem. Tym razem dluga trasa z Hohhot do Lanzhou. Wykupilam bilet na jeden z wolniejszych pociagow, wiec cala podroz zajela okolo 20 godzin... mniami:):) jak my lubimy zycie w pociagach:) (koszt podrozy - hard seater 143Y). Jednak jak zwykle nie nudzilam sie zbytnio. Poznalam przemilego mlodego Chinczyka o imieniu YuanJie Liu, z ktorym przegadalam kilka godzin. Co ciekawe jego znajomosc angielskiego niemal mnie zszokowala, gdyz mowil plynnie, z pieknym akcentem, a co najwazniejsze jezyka nauczyl sie w szkole (to zadko spotykane w Chinach, najczesciej studenci wyuczni na uniwersytetach ledwo sie o wyslawiaja, ale co sie dziwic skoro brak im praktyki:). Ale wracajac do nowego chinskiego przyjaciela...Na rozmowie sie nie skonczylo. Gdy dojechalimy o 7mej rano do Lanzhou (16.07), najpierw pomogl mi kupic bilet na ten sam dzien do Jaijuguan (koszt 103Y, hard seater), a potem zaprosil do swojego domu w Lanzhou. Tu juz czekala na nas cala rodzika, steskniona za synem, ktorego nie widziala ponad pol roku i na cudzoziemke z odleglego kontynentu:)Oczywiscie rodzice YuanJie nie mowia po angielsku, niemniej nie przeszkadzalo to w sympatycznej konwersacji:)
Na sniadanko udalismy sie do pobliskiej restauracji, gdzie podawali miejscowy przysmak "beef noddle". Lanzhou slynie z tej potrawy. Zupa jest z makaronem, bardzo przyprawiona i naprawde pyszna (koszt okolo 4-7 , w zalenosci od dodatkow. My dokupilismy jeszcze miesko i jajka, wiec ostatczena cena wyniosla 7Y):). Czy w Polsce mozna najesc sie za 2.5 Pln... chyba nie.. dlatego tez kocham chinska kuchnie:)
Potem pojechalismy pozwiedzac miasto, a wiec.. Dongfanghong Square, gdzie miejscowi siedza na lawkach, karmia golebie, biegaja, chlapia sie w fontannie. Jednym slowem mimo poniedzialku delektuja sie dniem:):) Zaraz w okolicy znajduje sie kolejne miejsce, gdzie wszyscy na specjalnie ustawionych przyrzadach cwicza, gimnastykuja sie. Chiny to naprawde wysportowany narod:) Mnie sie czasem nie chce noga ruszyc, a oni wyginaja sie jak sie da i w kazdym miejscu:) moze powinnam isc w ich slady.. hmmm..
Potem przyszedl czas na zwiedzanie nabrzeza Yellow River, ze slawetnym mostem Zhongshan Bridge. Kilka dni temu przebiegal tedy olimpijski znicz, wiec wszystko udekorowane jest choragiekami, znakami olimpiady. Miasto wyglada bardziej kolorowo i przyjaznie:)
Po przeprawie na drugi brzeg rzeki udalismy sie na White Pagoda Hill, miejsce urocze, zlokalizowane na wzgorzu z pieknym widokiem na cale miasto. Lanzhou polozone jest w dorzeczu rzeki Yellow River i po obu stronach ogranoiczone jest gorami, co powoduje, ze jest waskie i ciagie sie przez wiele kilometrow. Ze wzgorza widok rozposcieral sie na wielkie kolorowe wiezowce wcisniete w male pasmo miedy gorami. Niestety po cudownych chwilach delektowania sie widokami porzyszedl czas na chwile zalamania. Dostalam wiadomosc, ze moj przelew do Shanghaju nie zostal zrealiowany z powodu jakegos bledu i musze wracac do Hohhot (20 godzin jazdy pociagiem). NIEEEEE....
Sprawa byla naprawde nieciekawa... Z jednej strony przelew nie doszedl do skutku, a wiec pieniadze nie dotarly do Shanghaju, a z drugiej strony zamknelam konto w Hohhot, wiec nie mialy gdzies wrocic. Tym sposobem pieniadze utknely gdzies posrodku.. jedno jest pewne, gdzies w Chinach.. pytanie tylko gdzie sa i jak je odzyskac:(
Biegiem do pobliskiego Banku of China, tysiace telefonow do Hohhot. I chyba nic sie nie da zrobic. Istnieja tylko dwa wyjscia: wracac do Hohhot, badz liczyc na to, ze Marzenie uda sie przekonac bank, ze to ona ma byc odbiorca przelewu. Po dwoch godzinach negocjacji i romow w banku nie pozostalo mi nic innego jak poczekac na rezulaty Marzeny. Cale szczescie, ze byl ze mna YuanJie, bez niego nie dogadalabym sie ani slowem, bo jak sie okazuje nawet w glownym oddziale Bank of China w Lanzhou brak zywej duszy mowiacej po angielsku:(
Po perypetiach bankwych udalismy sie na zakupy. Tym razem celem byly sklepy z muzyka, obkupilam sie w najnowszych chinskich przebojach, wiec jak wroce do Polski na kochanych Zernikach rozchodzic sie beda chinskie dzwiki, oczywiscie niezrosumiale da nikogo:)Koszt plyt (dobrych kopii) to rzad 3-5Y, a wiec muzyka niemal za darmo:)
Potem pospacerowalismy po uliczkah Lanzhou, zjedlismy kolejny miejscowy przyzmak, makaron na zimno z kielkami bambusa, a okolo 18tej wyladowalismy u YaunJie w mieszkaniu, gdzie sluchalismy chinskiej muzyki, siedzielismy z rodzicami, zajadalismy sie owocami i sluchalismy spiewu ojca YaunLie (jego tato uwielbia spiewac i wyspiewywal nam najbardziej znane chinskie utwory... taka opera na zywo i za darmo:) To byl piekny czas. Na koniec zjedlismy przecudowny posilek. Na stole byly wszystkie lokalne, najbardziej znane i najsmazniejsze potawy (poczawszy od fasoli, pomidorow z jajkiem, bulek z miesem, nozek kurczaka i tysiaca innych warzyw. Po kolacji czulam sie jak osoba wazaca 10 kg wiecej:) Ale warto bylo i moje podniebienie czulo sie jak w niebie:):):)
Przyszedl jednak czas, aby rozstac sie z przemila chinska rodzinka. Takie chwile w domu, z chinska rodzina cenie sobie najbardziej, bo wlasnie wtedy jestem w stanie poczuc co znaczy chinskie zycie, chinski dzien. Uwielbiam to.. moze ktos powie, ze wtedy nic sie nie dzieje, ze co w tym wielkiego.. jesc posilek w domu... ale dla nie takie chwile sa stokroc bardziej warosciowe niz odwiedziny w kolejnej swiatyni. Zreszta co jest cudowne, Chinczycy zawsza daja ci poczucie jednosci i porzynaleznosci do rodziny. To niespotykane w Europie zwlaszcza w tak krotkim czasie, gdy spedza sie z ludzmi jeden dzien:)
Jednak trzeba bylo zotawic domowe pielesze. Przepaowalam plecak i zotawilam czesc maneli w mieszkaniu YuanLie (zamierzam wrocic do Lanzhou za kilka dni), a potem z dwoma przesiadkami udalam sie na pociag. Jak milo ze YuanLie odwiozl mnie na dworzec. Lanzhou nie jest ogromne jak na stolice prowincji Gansu, ale latwo sie w nim zgubic:) Po smutaskowym pozegnaniu wsiadlam do pociagu, ktorym po 9ciu godzinach dotarlam do Jiajuguan (okolo 8.00). Noc byla stosunkowo ciezka, bo pociag byl pelny i nie mozna bylo wyprostowac moich pieknych nozek. Udalo mi sie jednak lekko zmruzyc oko, wiec nad ranem jakos trzymalam sie na nogach:):) Po przyjedzie (17.07) wykupilam od razu bilet na nastepny poranek do Dunhuang (hard seater - 31Y), a potem autobusem numer 1 udalam sie do centrum (oddalone o jakies 5 km, wiec nie warto spacerowac, zreszta miasto nie jest warte zwiedzania (to tylko prostopadle ulice, wielkie budynki, ogolnie nieciekawe..). Nocleg znalazlam w hotelu Wumao Binguan (koszt 40Y/lozko), ale nie polecilabym nocowania w tym miejscu. Warunki sa jednymi z gorszych jakie spotkalam w Chinach. Spotkalam innych turystow, ktorzy rekomendowali inne miejsca, wiec wszystkich zainteresowanych zachecam do poszukania czegos innego. Ja nie mialam czasu, wiec wzielam co popadlo:). Po krotkim odpoczynku udalam sie spacerkiem do Jiayuguan Ford (wstep 100Y). To ostatni ford na lini Wielkiego Chinskiego Muru. To tu znajdowal sie slawetny koniec tej ogromnej budowli (od tego miejsca do wschodniego kranca muru jest okolo 5000km:) Sam ford nie powala wygladem, jest wielka twierdza z trzema 17-tometrowymi wiezami. Dodatkowo mozna zwiedzic tu male muzeum i podelektowac sie widokami na okoliczna pustynie.
Spokoj zwiedzania przerwala mi jednak kolejna wiesc z banku. Bank w Shanghaju nie zezwolil na przelew mimo przekonywania Marzeny wiec pileczka wrocila do mnie. Musialam wrocic do miasta i po przefaksowaniu przez Marzene paipierkow wyslac stos dokumentow za pomoca EMS do banku w Hohhot. Czy ten koszmar pieniedzy i przelewow sie kiedys skonczy? Czuje ze niebawem zostane specjalista w chinskiej bankowosci, wydawaniu wiz, jak i przesylaniu dokumentow:( Przyznam, ze poczatek nie byl latwy, bo Jaijuguan jest typwym chinskim miastem i tu nikt nie mowi po angielsku. Wiec znalezienie faxu, przefaksowanie dokumentow, wypelnienie papierkow tylko po chinsku, wyslanie ich za pomoca EMS przysporzylo mi wiele problemow i nerwow.. ale udalo sie.. kolejne doswiadczenie za mna:)
Nie poddalam sie jedak tego dnia.. po perypetiach z bankiem mimo poznej godziny udalam sie na zwiedzanie Overhanging Great Wall (wstep 25Y). Mur oddalony jest 15 km od miasta i nie ma do niego lokalnego transportu. Pozostaje taksowka, jednak jak sie okazalo cena oferowana przez kierowcow jest wygorowana wiec znlalazlam inne rozwiazanie. Najpierw autobusem no 4 dostalam sie do Fordu, skad podrepalem piechotka okolo 5 km w strone Muru. Nie musialam tak naprawde dreptac, bo co chwila zatrzymywaly sie samochody z propozycja podwiezienia:) Skuislam sie na koniec, gdy zatrzymal sie staruszek z mala rolnicza przyczepka. Wskoczylam wiec jak kozka na przyczepe i oddalam sie jezdzie po okolicznych wertepach:) To bylo swietne doswiadcznie, przypomnialo mi moje kochane Zerniki, przyczepke tatusia i moje rolnicze korzenie:) Achhhh... jak czasem teskno za domem:):) Dziadek byl niesmowity. Mial okolo 80lat , a byl niesamowicie aktywny i rzeski. Pozazdroscic i zyczyc kazdemu takiej formy:) Takim spsobem dostalam sie na Mur. San Mur jest odrestaurowany, wiec nie powala swoim wygladem (w porownaniu z Jinshanling, czy Simatai wypada blado), jednak widok rozposcierajacy sie z gornych wiez jest niesamowity. Wokolo jedno miasto i pustka... pustynia i nicosc, a z drugiej wysokie gory. Pieknie. Polnoc Chin charakteyzuje sie suchym klimatem co ma swoje odzwierciedlenie w krajobazie. Nie ma drzew, wszystko jest wyschniete i otacza cie putka, nic...lubie takie klimaty!Na murze spedzilam w samotnosci okolo 2 godzin, slonce zaszlo, zrobilo sie chlodniej wiec trzeba bylo wracac, bo przede mna 15 km drogi do miasta. Nie natrudzilam sie jednak za bardzo, bo pierwszy samochod, ktory mnie minal, zatrzymal sie i zabral mnie ze soba.. tym sposobem przejechalam okolo 10 km, wiec potem krotki spacerek do autobusu i po 40 minutach bylam w centrum. Tego wieczora juz tylko leniuchowalam. Po nieprzespanej nocy w pociagu i tak wyczerpujacym dniu musialam odreagowac nic nierobieniem:)
Kolejnego dznia (18.07) wczesna pobudka i przejazd na dworzec kolejowy (taxi - 9Y). Moj pociag odjezdzal o 7.12, wiec nie bylo czasu na leniuchowanie w lozku. Co ciekawe podroz tym pociagiem zakoczyla mnie maksymalnie. To pierwszy raz kiedy nie bylo tlumow, wiele miejsc bylo wolnych, mozna bylo siedziec na dwoch siedzeniach. WOW.. to niespotykane w Chinach. Co sie stalo? Prawdopodobnie Dunhuang nie jest tak obleganym miejsciem, aby zapchac pociag do granic mozliwosci jak to bywa najczesciej:):)
Tu poznalam kilkoro Chinczykow, jak i mloda Amerykanke Ashley, z ktora spedzilam kolejne trzy dni:) Co do samej podrozy.. pociag sunal przez pustkowia, nicosc. Tylko piasek, czame wyschniete rosliny.. i nic poza tym.. nie bylo nawet drog, budynkow.. NIC....kosmos.. to prawdziwa pustynia. Dla nie to niesamowiete doswiadczenie, bo pierwszy raz widzialam takie widoki!!! Ale chce tu zostac!!!!.
Po 5ciu godzinach jazdy dojechalismy do Dunhuang. Dworzec oddalony jest 10 km od miasta wiec juz teraz musialam nabyc bilet na niedzile na powot do Lanzhou (w przypadku zapytania o sleeper uslyszalam slawetne " mejo" wiec nabylam jedynie hard seater (147Y). Przede mna wiec kolejna noc i kolejne 15 godzin na siedzaco. Chyba zostane weteranem siedzenia i spedzania nocy w pociagu:):).
Potem autobusem sprzed dworca (3Y) dstalismy sie wrac z Ashley i grupa Francuzow do centrum. Tu godzinne poszukiwanie noclegu ( w zadnym hotelu nie maja dormow). Udalo sie jednak wynegocjowac przystepna cene w Feitian Binguan (80Y/pokoj dwuosobowy), wiec tu zostalismy przez kolejne dwie noce. Warunki naprawde dobre, godne polecenia:)
Tego popoludnia udalysmy sie wraz z ameryknska kolezanka na pustynie- Crescent Moon Lake (120Y). Wstep niebagatelnie kosztowny, ale warto zakosztowac pustynnego zycia. Niestety trzeba wziac pod uwage, ze warunki spelniaja pustynne kryteria. Co znaczy.. wielki upal, skwar, gorac, litry potu na twarzy i cielie, ale przy tym wielki usmiech radosci i zadowolenia. Moj plecak pozostal w hotelu niemniej przy takiej temperaturze czlowiek czuje sie jak dzwigajacy tony wielblad, sunacy powoli po piasku na pustyni...z ta roznica, ze nie ma sie zapasu wody i mysli tylko o malym zrodelku z wyciekajaca woda, ktora zmoczy popekane od skwaru usta:) Doswiadczenia iscie pustynne:) Do tego goracy piasek parzacy nasze powabne piekne stopy.. trzeba wiec bylo temu zaradzic.. dwie ksiezniczki z poparzonymi stopami.. to niewypada... wiec... wypozyczylysmuy specjalne pomaranczowe buciki z materialu. Trzeba przyznac ze nie pasuja do niczego, caly elegancki stroj przygotowany na wyprawe na pustynie zostal zmarnowany....ale nozki nadal piekne i powabne:):) Teraz trzeba tylko szukac ksiecia z trzewikiem:):)Ale powaznie. Sam kompleks poczatkowo wydal nam sie bardzo tutrystyczny i to prawda, bo wlasnie taki jest. Wyznaczone sciezki prowadzace do miejsc gdzie mozna pojezdzic na wielbladach, polatac na paralotni nad pustynia, czy tez pospacerowac po wydmach. Porzadek scislie ustalony. Dla wygodnych dostepne sa nawet male samochodziki, ktore podwiaza cie w kazde z wymienionych miejsc. Wsrod atrakcji jest slawetne jezioro w ksztalcie ksiezyca. Trzeba przyznac ze robi wrazenie, szczegolnie jak czlowiek z potem na czole wdrapie sie na pobliska wydme:):)
My jednak postanowlysmy zlamac wszystkie przepisy i poszlysmy glebiej. Oczywiscie nie obeszlo sie bez policjantow wolajacych cosik do nas przez megafony, jednak przeciez my nie rozumiemy chinskiego (male klamstewko - Ashley mowi po chinsku:):). Ale warto bylo zignorowac wszystkie zakazy i wdrapac sie po godzinie wspinacki na jedna z najwyzszych wydm. Widoki powalajace. Pustka, zloty piasek wokolo, cisza, niemal jak otchlan, w ktora czlowiek chce sie wtopic..bylysmy same, tylko my i nieokielznana pustynia wokolo.. i oczywiscie powalajacy gorac:):) Na szczycie spedzilsymy ponad godzine czekajac na zachod slonca. Sloneczko zaszlo zaraz za jedna z wydm wiec czerwone promienie slonca odbijaly sie od zlotego piasku tworzac mistyczny klimat. CUDO!!! dla takich chwil warto zyc:) Nawet kosztem litrow potu wylanych, aby sie tam wdrapac:):)
Co ciekawe wydmy te slyna z jeszcze jednej rzeczy.. z glosow, jakie wydaje poruszajacy sie piasek. Doznalaysmy tego . Wow .. co za niesamowite wrazenie i dzwiek.. niemal jak ruszajaca sie ziemia, mowiacy piasek...
Tuz po zachodzie przyszedl czas powortu. Byla godzina 21-sza, a przed nami dluga droga. Jak sie jednak okazalo nie bylysmy osamotnione. Tuz przy jeziorze spotkalymsy wielu Chinczykow ktorzy delektowali sie pojawiajacym sie na horyzoncie ksiezycem. Siedzili na wydmie, spiewali piosenki, grali.. niemal jak piknik na trawie, z ta rozniaca ze ich powabne ciala siedzialy na zlocistym piasku:):) Chinczycy naprawde wiedza jak spedzac wolny czas i jak sie nim delektowac:):) Tylko im pozazdroscic.. oby takie zwyczaje panowaly w Europie.. To moje zyczenie na przyszlosc:):)
Do miasta udalo nam sie wrocic ostatnim autobusem numer 3. Szybka kolacja w malej restauracyjce naprzeciw hotelu, wizyta na internecie i upragniony odpoczynek w wielkim hotelowym lozku.. wow. dzien byl meczacy ale piekny...
Nastepnego dnia (19.07) poleniuchowalysmy bardzo dlugo. Pobudka dopiero o godzinie 11:) no czasem trzeba poczuc, ze jest sie na wakacjach:) Potem kapiel, pranie.. niemal jak w domu. Jednak aby nie bylo za nudno przyszedl czas rozniez na rozrywke. Tym razem wybralysmy sie do Western Thousand Buddas Caves (wstep 30Y). Aby sie tam dostac musialysmy najpierw zlapac autobus do Nanhu (10Y). Autobus mknal pol godziny przez pustkowia.. wokolo nie bylo nic.. tylko wielka pustynia, powalajaca swoja wielkoscia i sila, ktorej nie jest w tanie pokonac nikt. Co ciekawe kierowca wysadzil na na bezdrozu.. wokolo nie bylo nic, tylko przeciecie dwoch drog wiodacych do nikad:) niemal jak na filmie.. zagubiona para na pustyni:) Nasza historia zakonczyla sie jadnak szczesliwie. Po 20 minutach dreptania w wielkim skwarze, na naszym horyzoncie pojawila sie mala oaza z drzewami. Tak to to...Jak sie okazalo nie jest to miejsce turystyczne. Spotkalysmy tylko grupe Chinskich badaczy, ktorzy zajmuja sie eksploracja jaskin. Caly kompleks 16 jaskin ukryty jest na zboczach przelomu Dang He. Niestety do zwiedznaia udostepnione jest tylko 5 jaskin. Ale i tak milo bylo poogladac malowidla z okresu dynastii Wei az po dynastie Tang. Obok jaskin odkrylysmy jeszcze jedna atrakcje, ktora chyba bardziej zaciekawila nas niz miejscowe malowidla. Otoz wielki kanion, przy ktorym ukryte sa malowidla. Strome zbocza kanionu, dno pokryte kamieniami.. i pustka.. popekana ziemia.. tak jak na filmach.. brak wody, srebrzysty piasek i my drepczace po pustkowiu!! To miejsce nie jest rekomndowane w LP, stad brak innych towarzyszy.. ale to dobrze, bo udalo nam sie poczuc klimat tego zakatka:)Potem na stopa zlapalysmy turystyczny autobus, ktory przy okazji zabral nas do kolejnej atrakcji turystycznej w okolicy - Acient Town (wstep 10Y). Ja jednak nie polecam tego miejsca. Nie zrobilo na mnie wielkiego wrazenia i z pewnoscia mozna je pominac spedzajac wiecej czasu na podziwaniu otaczajacych wydm i przeogromnej pustyni. Z ciekawych historyjek jakie nam sie przydarzyly tego dnia to spotkanie z lokalnymi Chinczykami, ktorzy zaczepili nas w autobusie, zaplacili nawet za nasz przejazd i zaprosili na obiad... my jednak postanowilysmy na siebie i grzecznie podziekowalysmy udajac sie na pyszna zupke tylko we wlasnym towarzystwie:) Nie wspomne, ze wieczor i polowe nocy spedzilysmy potem na internecie... czy to znak ze tesknimy za naszymi domami?? Chyba tak:)
Nastepnego dnia (20.07) wczesna pobudka. O 8-mej zapukala obsluga hotelowa mowiac ze mamy 5 minut do autobusu, ktory mial nas zabrac do jaskin Mogao. Szybkie pakowanie, szybka poranna toaleta i po 10 minutach siedzialysmy w pelnym Chinczykow autobusie, przy czym kazdy mial ochote nas zamordowac za opoznienie. hihi.. pierwszy raz podpadlysmy Chinczykom.Po pol godzinie jazdy przez pustynie (10Y) dotarlismy do wzgorz Mingsha Mountains, gdzie znajduje sie 735 jaskin, z czego w ponad 400 znajduja sie najpiekniejsze i najstarsze w Chinach malowidla. Budowa jaskin roczpoczela sie za panowania dynastii Qin (366 n.e.), ale same malowidla pochadza z kilku dynastii - Northern Laing, N. Wei, Western Wei, N. Zhou, Sui, Tang. Tym samym mozna zobaczyc przekroj sztuki przez wszytkie pokolenia panowania tych dunastii. Jedna z atrakcji jest rowniez Library Cave gdzie w 1900 znaleziono 50 000 manuskryptow. Jaskinie robia oszalamiajace wrazenie, perfekcja malowidel, ich iosc, wielkosc, powalaja ogromem.. i trzeba przyznac, ze sa to najpiekniejsze malowidla jakie udalo mi sie zobaczyc w Chinach. Jedynie co wywolalo moje rozczarowanie to organizacja zwiedzania. Najpierw placi sie niebagatelna cene za wstep - 180Y, co obejmuje polttoragodzinne zwiedzanie 10 jaskin z przewodnikiem. Dziesiec jaskin przy wszystkich siedmiuset wywoluje pewne rozczarowanie. My odwiedzilysmy jaskinie o numerach: 101, 96, 130, 148, 244, 249, 29, 23, 16, 17, 328. Mnie najbardziej podobaly sie jaskinie z wielkim rzezbami, takimi jak: lezacy Budda (posag o dlugosci 14m), czy tez stojacy Budda, czwarty co do wielkosci na swiecie (26m). Po odwiedzinach w jaskiniach przyszedl czas na zwiedzanie pobliskiego muzeum. Tu udalo nam sie zrobic kilka zdjec rekonstrucji jaskin. Na terenie calego kompleksu zabronione jest robienie zdjec, a aparaty pozostawia sie w specjalnych przechowalniach. Tym samym jedynym rozwiazaniem jest zakup niebagatelnie drogich pamiatek (ja zdolalam sie opanowac, Ashley nie i nabyla dwa obrazy za cene 900Y):) mnie niestety nie stac na takie wydatki:)
Do miasta wrocilysmy lokalnym autobusem (8Y), obiadek, szybka wizyta na internecie i trzeba bylo zabierac swoje pakunki i biec na pociag. Przede mna cala noc w pociagu, tym razem na siedzaco... oby tylko towarzystwo dopisalo. I tu zaskoczneie, niestety niezbyt mile. Dzielilam maly przedzial w pociagu z piatka przemadrzalych i nieziemsko pewnych siebie Francuzow. Niestety potwierdzili najgorsze opinie krazace o tej nacji.. no coz... i takich ludzi trzeba spotkac na swojej drodze, aby docenic innych:)
Udalo mi sie jednak przetrwac noc. Do Lanzhou dojechalismy okolo 9tej gdzie juz czekal na mnie moj chinski przyjaciel YuanJie Liu. Poniewaz moj plan na kolejne dni zakladal odwiedziny w najbardziej znanym tybetanskim klasztorze w prowincji Gansu - Labrang Monastery w Xiahe, a jak sie okazalo jest on zamkniety dla obcokrajowcow, musialam na predce zmodyfikowac moj pobyt w Chinach. Szybka konsultacja z Yuan'em i po 20 minuatch mialam bitel do Xining na popoludnie. Tym razem odwiedziny w sasiedniej prowincji Qinghai. Przede mna jednak piekny dzionek z chinska rodzina Yuan'a. Tu kolejne spotkanie z jego kochanymi rodzicami i przepyszny obiad, po ktorym nie mogalm sie ruszac. Sa tak niesamowicie kochani..Czulam sie jak u siebie w domu, zreszta traktowali mnie jak czlonka rodziny mimo, ze bylam u nich drugi raz. Ahhhh.. juz za nimi tesknie.. spotkamy sie jednak jeszcze raz, gdyz wroce do Lanzhou w drodze do Shanghaju (musze rowniez zabrac swoj caly dobytek ktory zostawilam u Yuan'a w domu).
Z nieprzyjemnych historii tego dnia moge opisac kolejne problemy z bankiem. Okazalo sie ze w dokumentach, ktore wyslalam EMS do Hohhot jest blad w chinskiej nazwie banku, wiec kolejne bieganie po bankach i wyjasnianie. Potem wysylanie nowych faksow... cale szczescie byl ze mna Yuan, bez jego pomocy bylby to jeszcze wiekszy koszmar..ale udalo sie.. pytanie czy dzisiaj pieniadze dotra do Shanghaju czy tez nadal beda wisialy gdzies w powietrzu w Chinach.Ahhh.. niech to juz sie zakonczy...
O 15tej opuscilimy kochany domek Yuan'a w Lanshou i biegiem pobrnelismy na pociag. Moj pociag do Xining odjezdzal o 16.18 i trzeba przyznac, ze wpadlam na peron w ostatniej chwili:) Chyba nabieram nawykow mojego ukochanego chinskiego przyjaciela Shun'a, na ktorego tak krzyczalam gdy za kazdym razem bylismy w ostatniej chwili na dworcu:) A teraz poszlam w jego slady... hmm.. jak to czlowiek sie zmienia:) Shun.. pozdrowionka dla ciebie!!!
Kolejne wiesci z prowincji Qinghai :) niemal jak Tybet:)

Brak komentarzy: