sobota, 17 maja 2008

Wjazd do Sichuanu - uda sie czy sie nie uda?!?!



11.05- 13.05.2008
Jak wspomnialam wczesniej dojazd do Sichuanu nie byl tak latwy jak sie spodziewalam. Wrecz przeciwnie, przyspozyl mi dosc wiele trudnosci. Oczywiscie nie bylo mozliwosci przekroczenia granicy prowincji w okolicach Deqin (mimo ze jest to tylko kilkanascie km), ta czesc otwarta jest tylko dla chinskich turystow. Turysci zagraniczni musza sie cofac znacznie na poludnie. Dlatego tez z samego rana po pozegnaniu z kochanym tybetanczykiem Kelsang'iem wzielam poranny autobus z Deqin do Shangri La (koszt 43Y). Droga niesamowita, zwlaszcza, ze tym razem pogoda jeszcze bardziej dopisala, wiec widoki powalaly na kolana. Plan zakladal, ze po przyjezdzie do Shangri La nabede bilet do Litang (tybetanskie miasto w prowincji Sichuan). Kilka dni wczesniej gdy pytalam o to polaczenie nie bylo problemu z zakupem. Tym razem panie w okienku odmowily sprzedazy twierdzac, ze ta droga jest obecnie otwarta tylko dla Chinczykow:( Proba negocjacji nie powiodla sie.. musialam wymyslic inny sposob jak dostac sie do Sichuanu. Mimo poznej godziny zlapalam autobus do Lijiang (51Y), gdzie przybylam okolo 22giej. Nocleg w International Youth Lijiang Hostel (20Y/lozko), a kolejnego dnia z samego rana przejazd do miejscowosci Panzhihua juz w Sichuanie (koszt 79Y). Droga przecudowna, wiele przewodnikow wskazuje, ze jest to napiekniejsza droga w tym rejonie i to prawda, jedzie sie serpentynami, nad kanionem, mija wiele przepasci. Robi wrazenie.. jednak w moim sercu wiecej miejsca zajmuje przejazd do Deqin:) Co ciekawe w autobusie jechalam razem z 33 chinskimi mezczyznami (ja jedyna kobieta i do tego turystka). Musielibyscie zobaczyc ich wzrok, zaciekawienie i ciagla obserwacje. Czulam sie mega niekomfortowo, gdy tylu mezczyzn przyglada ci sie jak np jesz cos, stoisz, ruszasz noga, kichasz.. polecam - jak ktos lubi byc w centrum zainteresowania, a do takich osob nie naleze, wiec oddalabym ten przywilej z rozkosza:) Jednak po pewnym czasie przywyklam i zaczelo mnie to nawet bawic:) Do Panzhihua dojechalismy okolo 18tej i jak sie okazalo na pierwszy rzut oka nie bylo mozliwosci wydostania sie stad - z dwoch powodow - wczesniejszego dnia bylo olbrzymie trzesienie ziemi w Chinach, na polnoc od chengdu w miejscowosci Wenchuan (ja nic nie czulam, bo bylam w Yunanie) i wiele polaczen odwolali, a poza tym pani na dworcu powiedziala, ze tego dnia nie ma juz zadnych polaczen z Chengdu badz Emei. Co ciekawe zaden z moich przewodnikow nie ma opisu tego miasta, a wydawalo sie ze bede musiala spedzic tu nocke. Znalazla sie jednak dobra duszyczka, ktora mimo, ze nie mowila po angielsku podpowiedziala mi, ze powinnam udac sie na dworzec kolejowy bo moze jest jeszcze jakis pociag do Chengdu. Wsiadlam wiec w lokalny autobus 64 i po godzinie jazdy przez miasto (3Y) dotarlam na kolej. Tu dopiero zaczely sie cyrki. Nikt nie mowil po angielsku. Wyposazona w slownik, mape i przewodnik chcialam wytlumaczyc, gdzie chce sie dostac i jaki bilet potrzebuje. Pani w kasie wydawala sie jednak odporna na jakiekolwiek informacje i choc wiedzial gdzie sie chce dostac caly czas mowila do mnie po chinsku, ale biletu nie sprzedala. Pelen kosmos. Za mna wielka kolejka niecierpliwych Chinczykow, a ja stoje i probuje nawiazc rowmowe.. polecam kazdemu.. nauka cierpliwosci, wytrwalosci i samozaparcia:):) Jadnek udalo sie...pomogla mi w tym 35letnia "Sister" (tak kazala na siebie mowic:) - nie mowila po angielsku, ale rekami i nogami doszlysmy do tego co potrzebuje i w koncu udalo nam sie wspolnie kupic bilet do Emei (137Y, hard sleeper). To bylo niesamowite, bo pomogla mi nie tylko w tym. Poniewaz jechala tym samym pociagiem wsadzila mnie do wagonu, pokazala ktore lozko, gdzie woda, przedstawila wszystkim ludzion wokolo, potem co godzina przychodzila i sprawdzala czy wszystko w porzadku, mimo ze ja tego naprawde nie potrzebowalam:) Uwierzcie mnie, goscinnosc i przyjaznosc Chinczykow zaskakuje mnie na kazdym kroku. Nawet nie proszac o pomoc moge na nia liczyc!!:) To naprawde fajne uczucie:) O 8-mej rano pani konduktor zbudzila mnie... przyszedl czas na wysiadke.
Pogoda w Emei nie zapowiadala sie dobrze, bo bylo pochmurnie i kropil deszcz. Oczywiscie od razu napadlo mnie kilka osob, abym wziela taksowke do odleglej o 10km wioski Baoguo, skad rozpoczynaja sie szlaki na najswietsza dla Chinczykow gore Emei. Ja oczywiscie postanowilam dostac sie tam autobusem i co ciekawe kolejna dobra duszyczka na mojej drodze. Spotkalam dziewczyne, ktora odprowadzala chlopaka na dworzec. Dojazd do wioski byl skomplikowany wiec postanowila, ze mi pomoze....zostawila wiec lubego na dworcu, wsiadla ze mna w autobus (nawet zaplacila za nas obie mimo ze ja chcialam pokryc te koszty) i zawiozla mnie na kolejny dworzec skad mialam zlapac autobus do wioski. Czy to niesamowite?!?! Takie poswiecenie.. i uwierzcie mi, odczuwa sie to na kazdym kroku. Okolo godziny 9tej dotarlam do Baoguo, gdzie zawitalam do hotelu Teddy Bear Hotel.
Kolejne trzy dni to wielki wysilek, gory, lasy, swiatynie. Emeishan wita!! Czy zostalam swieta po tej wizycie?? Hmmmm... zobaczymy!

Brak komentarzy: